Przeszłam przez korytarz i stanęłam przed drzwiami do sypialni; czułam, jak ogarnia mnie pustka.
Policjant z sekcji identyfikacyjnej był zajęty pokrywaniem wszystkich powierzchni czarnym pyłkiem; drugi filmował wszystko ręczną kamerą.
Lori Petersen leżała na łóżku, z którego zwieszała się do podłogi biało-niebieska kapa. Pod jej stopami dostrzegłam skopaną w ogromny kłąb kołdrę, a prześcieradło ściągnięte z rogów odsłaniało materac; poduszki zgarnięte były w kąt łóżka po prawej stronie od jej głowy. Łóżko wyglądało tak, jakby przeszedł po nim huragan, co stanowiło tym większy kontrast z ładnie umeblowaną w jasnym dębie sypialnią.
Lori była naga. Na kolorowym dywaniku leżącym po prawej stronie łóżka znajdowała się jej jasnożółta, bawełniana koszula nocna. Została rozcięta od kołnierzyka po sam dół, podobnie jak w trzech pierwszych przypadkach. Na nocnej szafce, tej stojącej bliżej drzwi, zobaczyłam telefon, z kablem wyrwanym ze ściany. Lampy po obu stronach łóżka były wyłączone, a kable odcięte – jeden posłużył oprawcy do związania rąk ofiary na plecach; pętlę sporządzoną z drugiego zarzucono na jej szyję, po czym kabel przeciągnięto za jej plecami, zawiązano dokoła nadgarstków i pociągnięto dalej, do kostek nóg. Dopóki miała zgięte kolana, pętla dokoła szyi pozostawała luźna, lecz gdy tylko wyprostowała nogi – pod wpływem bólu lub czując ciężar zabójcy na plecach – kabel zaciskał się na jej szyi, niczym stryczek.
Śmierć przez uduszenie trwa kilka minut; to bardzo długi czas, szczególnie gdy każda komórka w twoim ciele domaga się tlenu.
– Proszę wejść, pani doktor – odezwał się policjant z kamerą. – Już wszystko sfilmowałem.
Stąpając bardzo ostrożnie, podeszłam do łóżka, postawiłam torbę na podłodze i wyciągnęłam lateksowe rękawiczki chirurgiczne. Potem wyjęłam aparat fotograficzny i zrobiłam kilka zdjęć ofiary in situ. Jej twarz była groteskowo opuchnięta, tak bardzo, że trudno było rozpoznać rysy, i ciemnofioletowa, z powodu zatrzymania krążenia krwi wywołanego zaciśnięciem pętli dokoła szyi. Z nosa i ust wypływał krwawy płyn, plamiąc prześcieradło; jasnoblond włosy miała potargane. Była wysoka i nieco pulchniejsza niż na zdjęciach zawieszonych w korytarzu.
Jej wygląd był dla mnie bardzo ważny, gdyż brak metody z czasem może stać się metodą. Wydawało się, że cztery ofiary Dusiciela nie mają żadnej wspólnej cechy fizycznej, nawet rasy. Trzecia ofiara była bardzo szczupła i czarna, pierwsza pulchniutka i ruda, a druga – drobna brunetka. Pracowały w zupełnie innych zawodach: jedna była nauczycielką, druga pisarką, trzecia recepcjonistką, a teraz czwarta – lekarzem. Mieszkały w różnych dzielnicach miasta.
Wyciągnęłam długi chemiczny termometr z torby i zmierzyłam temperaturę w pokoju, a potem ciepłotę ciała ofiary. Powietrze miało 71 stopni *, ciało 93,5. Ustalenie czasu śmierci jest o wiele trudniejsze, niż wydaje się to większości ludzi. Nie można określić go z dokładnością co do minuty, chyba że ktoś był świadkiem morderstwa albo zegarek ofiary przestał nagle działać. Jednak Lori Petersen nie żyła mniej więcej od trzech godzin; ciało stygło około jednego, dwóch stopni na godzinę, a drobne mięśnie już zaczęło obejmować stężenie pośmiertne.
Poszukałam jakichś fragmentarycznych dowodów, które mogłyby nie dojechać wraz z ciałem do kostnicy; na ciele Lori Petersen nie znalazłam żadnych włosów, lecz było tam mnóstwo różnego rodzaju włókien, pochodzących bez wątpienia z kołdry i kapy na łóżku. Pęsetą zebrałam kilka z nich do plastikowej torebki – kilka białych oraz parę pochodzących z ciemnego, może czarnego materiału. Najbardziej oczywistym dowodem był piżmowy zapach unoszący się w pokoju oraz plamy przezroczystej, kleistej, na wpół zaschłej substancji znajdujące się na jej plecach i tylnych powierzchniach ud.
Podczas każdej ze spraw znajdowaliśmy płyn nasienny na ciele ofiary, lecz jak na razie niewiele nam to pomogło. Zabójcą mógł być każdy mężczyzna z dwudziestu procent populacji, który należał do grupy nonsekreterów * – co oznacza, że antygenów jego grupy krwi nie można było wykryć na podstawie innych płynów ustrojowych ciała, takich jak ślina, nasienie czy pot. Innymi słowy, z powodu braku próbek krwi nie mogliśmy określić, czy w jego żyłach płynie krew grupy A, B, AB, czy O.
Jeszcze dwa lata temu status nonsekretera zabójcy byłby okrutnym ciosem dla biura medycyny sądowej, ale teraz mamy już testy DNA, niedawno wprowadzone i dostatecznie wiarygodne, by zidentyfikować mordercę; wystarczy złapać go, pobrać próbki i upewnić się, że nie ma brata bliźniaka.
Obok mnie stanął Marino.
– Jeżeli chodzi o to niezamknięte okno w łazience… – zaczął, patrząc na ciało. – Wedle słów męża – wskazał kciukiem w kierunku kuchni – jest otwarte, bo on sam otworzył je tydzień temu.
Słuchałam, nie komentując.
– Mówi, że właściwie nie używają tej łazienki, chyba że mają gości. Podobno wymieniał siatkę w oknie w zeszły weekend; twierdzi, że mógł zapomnieć zamknąć potem okno. Cały tydzień z łazienki nikt nie korzystał. Ona – raz jeszcze spojrzał na ciało – nie miała powodu się tym przejmować, pewnie po prostu założyła, że jest zamknięte. – Urwał na chwilę. – Dziwne jest w tym wszystkim to, że morderca nie usiłował się dostać do domu przez żadne inne okno. Na żadnym siatka nie jest przecięta. Od razu trafił do otwartego.
– Ile okien wychodzi na tyły domu? – spytałam.
– Trzy. Kuchenne, kibelka i łazienki.
– I wszystkie są suwane do góry, zamykane na haczyk?
– Aha.
– Czyli gdyby zaświecić w nie z zewnątrz, na przykład latarką, można by się zorientować, czy są zamknięte, czy nie?
– Może. – Znowu spojrzał na mnie tym nieprzyjemnym, chłodnym wzrokiem. – Ale tylko pod warunkiem, że wcześniej byś się na coś wdrapała. Z ziemi nie widać haczyka. Okna są za wysoko.
– Wspomniałeś o ławce ogrodowej – przypomniałam mu spokojnie.
– Problem polega na tym, że trawnik na tyłach domu jest błotnisty i nasiąknięty jak nieszczęście. Gdyby ten facet podciągnął ławkę pod jakiekolwiek inne okno i wspiął się na nią, by zajrzeć do środka, na trawie zostałyby odciski nóg ławki. Kilku moich ludzi właśnie się tam teraz rozgląda. Pod pozostałymi dwoma oknami na tyłach domu nie ma żadnych śladów; wygląda na to, że zabójca nawet się do nich nie zbliżył. Chyba od razu podszedł do okna łazienki.
– A czy jest możliwe, że było uchylone i właśnie dlatego przyciągnęło uwagę zabójcy?
Marino spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
– Hej, wszystko jest możliwe. Ale gdyby zostało uchylone, być może ona też by to zauważyła… w czasie tego tygodnia, kiedy go nie było.
Może tak, a może nie. Nietrudno być spostrzegawczym z perspektywy czasu, jednak większość ludzi nie zwraca uwagi na drobne szczegóły dotyczące ich codziennego otoczenia, zwłaszcza pomieszczeń, w których rzadko bywają.
Pod zasłoniętym oknem wychodzącym na ulicę stało biurko, na którym leżało kilka następnych przedmiotów, boleśnie przypominających mi, że Lori Petersen wykonywała ten sam zawód, co ja. Na blacie leżały ostatnie wydania kilku miesięczników medycznych oraz dwa podręczniki akademickie. Przy nóżce stylowej mosiężnej lampki były dwie dyskietki komputerowe IBM-u o podwójnej pojemności, oznaczone flamastrem „6/1” i ponumerowane „I” i „II”. Zawierały prawdopodobnie coś, nad czym Lori pracowała w VMC *, gdzie stało wiele komputerów przeznaczonych do użytku lekarzy i studentów. W domu Petersenów jak na razie nie widziałam komputera.
Na wiklinowym krześle stojącym pomiędzy komodą a oknem leżały równo ułożone ubrania: białe bawełniane spodnie oraz koszulka z krótkim rękawem w biało-czerwone paski i stanik. Były lekko zmięte, jakby noszone przez cały dzień, a potem zdjęte i położone na krześle; sama często tak robię, gdy jestem zbyt zmęczona, by odwiesić ubrania do szafy.
Pospiesznie przejrzałam zawartość szafy ściennej i łazienk
i przylegającej do sypialni; wszystko znajdowało się na swoim miejscu i nic nie świadczyło o dokonanej zbrodni, poza łóżkiem. Wskazywało to, że modus operandi zabójcy nie zawierał elementów włamania dla zysku i kradzieży.
Marino przyglądał się, jak policjant z sekcji identyfikacyjnej otwiera szuflady w komodzie.
– Co jeszcze wiemy o mężu? – zapytałam.
– Jest na studiach podyplomowych na uniwersytecie w Charlottesville; mieszka tam w ciągu tygodnia, a w piątki przyjeżdża do domu. Spędza tu weekend, a w niedzielę wieczorem wraca na uczelnię.
– Co studiuje?
– Podobno literaturę – odparł Marino, rozglądając się po pokoju, lecz starannie omijając mnie wzrokiem. – Właśnie pisze pracę.
– Z czego?
– Z literatury – powtórzył Marino, powoli wypowiadając każdą sylabę.
– Ale jakiej literatury?
Wreszcie spojrzenie jego brązowych oczu zatrzymało się na mnie bez cienia sympatii.
– Mówi, że amerykańskiej. Odniosłem jednak wrażenie, że najbardziej interesują go przedstawienia. Właśnie jest w trakcie prób do „Hamleta” Szekspira. Tak mówi. Podobno grywał w reklamach telewizyjnych, a także jakieś drobne rólki w filmach kręconych tu, u nas.
W tej samej chwili policjanci nagle przerwali pracę; jeden z nich zamarł z pędzelkiem w wyciągniętej ręce i spojrzał na nas.
Marino wskazał na dyskietki leżące na biurku.
– Lepiej sprawdźmy, co jest na tych maleństwach – powiedział tak głośno, że wszyscy popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem. – Ciekawe, czyżby sam pisał jakąś sztukę?
– Możemy je przejrzeć w moim biurze; mam kilka komputerów kompatybilnych z IBM-em – zaproponowałam.
W tym momencie jeden z policjantów wyciągnął spod sterty ubrań wojskowy nóż o długim ostrzu, jeden z tych zaopatrzonych w kompasy i pudełko na zapałki w rękojeści. Ostrożnie, aby nie pozacierać śladów, włożył go do plastikowej torebki na dowody rzeczowe.
Z tej samej szuflady wyciągnęli pudełko kondomów, co było dość dziwne – czego nie omieszkałam wytknąć Marino – jako że Lori Petersen stosowała doustne tabletki antykoncepcyjne.
No i rozpoczęły się cyniczne uwagi, których się spodziewałam.
Ściągnąwszy rękawiczki, wepchnęłam je do torby i powiedziałam:
– Możecie ją zapakować.
Mężczyźni odwrócili się jak na komendę, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o zmaltretowanej martwej kobiecie leżącej na pogniecionym, rozkopanym łóżku. Spomiędzy warg wystawały zęby, a powieki tak spuchły, że tylko przez wąskie szparki widać było źrenice martwo wpatrujące się w sufit.
Przez radio poinformowano karetkę i kilka minut później do pokoju weszło dwóch sanitariuszy w niebieskich kombinezonach z noszami, które przykryli białym prześcieradłem i ustawili tuż obok łóżka.
Lori Petersen została podniesiona na moją komendę, z pościelą zawiniętą dokoła ciała, tak by dłonie w rękawiczkach nie musiały jej dotykać. Delikatnie położono ją na noszach, a prześcieradło spięto na górze; dzięki temu ani jedno włókienko z dowodów nie zostanie przypadkowo zgubione albo dodane. Potem rozległ się głośny trzask, gdy rozerwano rzepy przy pasach mocujących i ponownie zapięto je na białym kokonie.
Marino wyszedł wraz ze mną z sypialni i zaskoczył mnie, mówiąc:
– Odprowadzę cię do samochodu.
Kiedy zeszliśmy na parter, zobaczyliśmy Matta Petersena; był zagubiony, a oczy błyszczały mu nieprzytomnie, gdy patrzył na mnie z desperacką, niemą prośbą o coś, czego nie mogłam mu dać. O pocieszenie. Zapewnienie, że jego żona zginęła szybko i bezboleśnie. Że nie cierpiała. Że została związana i zgwałcona już po śmierci. Nic podobnego nie mogłam mu powiedzieć i Marino wyprowadził mnie z salonu i domu Petersenów.
Trawnik przed domem rozjaśniony był światłami kamer telewizyjnych, za którymi hipnotycznie pulsowały niebiesko-czerwone światła wozów policyjnych. Gwar głosów przebijał się przez szum włączonych silników samochodowych, a tymczasem deszcz zaczął przesiąkać przez gęstą mgłę.
Dziennikarze z notesami i dyktafonami byli wszędzie, czekając niecierpliwie na moment, w którym ciało ofiary zostanie wyniesione z domu i załadowane na tył ambulansu. Na ulicy czekała ekipa telewizyjna, a kobieta w modnym prochowcu mówiła do mikrofonu, nagrywając kolejny „rewelacyjny” program do niedzielnych wieczornych wiadomości.
Bill Boltz, prokurator okręgowy, właśnie zaparkował przy krawężniku i wysiadał z samochodu. Wyglądał na oszołomionego, na wpół zaspanego i bardzo niezadowolonego z obecności prasy. Nie miał im nic do powiedzenia, bo nic jeszcze nie wiedział. Zastanawiałam się, kto go powiadomił? Może Marino. Dokoła aż roiło się od gliniarzy: jedni przeczesywali trawnik przed domem, inni stali obok swych samochodów i rozmawiali. Boltz zapiął kurtkę po szyję, skinął lekko głową, napotkawszy mój wzrok, po czym poszedł pospiesznie do domu Petersenów.
Komendant policji i burmistrz siedzieli w beżowym, nieoznakowanym samochodzie, z włączonym wewnętrznym światełkiem; byli bladzi i mieli ponure miny. Kiwając od czasu do czasu głowami, odpowiadali na pytania reporterki Abby Turnbull. Mówiła coś do nich przez otwarte okno. Zaczekawszy, aż znajdziemy się na ulicy, podbiegła do nas.
Marino odgonił ją machnięciem ręki i krótkim:
– Hej, bez komentarza! – w tonie „odpieprz się!”
Szedł obok mnie i nagle jego obecność nieomal przyniosła mi ulgę.
– Ale bagno, co? – mruknął z obrzydzeniem, szukając po kieszeniach papierosów. – Regularny cyrk! Jezu Chryste.
Krople deszczu spływające mi po twarzy były drobne i chłodne; Marino otworzył drzwi samochodu. Kiedy przekręciłam kluczyki w stacyjce, nachylił się do okna i powiedział z krzywym uśmieszkiem:
– Tylko jedź ostrożnie, doktorku.
Rozdział drugi
Biała tarcza zegara widniała na tle ciemnego nieba niczym księżyc w pełni, górując nad sklepionym dachem starej stacji kolejowej, torami i wiaduktem autostrady numer I-95. Misternie rzeźbione wskazówki ogromnego zegara zatrzymały się w chwili, gdy ostatni pasażerski pociąg opuścił stację – na godzinie 12:17. W tym zapomnianym zakątku miasta, gdzie Departament Zdrowia Publicznego postanowił wybudować szpital dla umarłych, zawsze już będzie 12:17.
Czas się tu zatrzymał. Domy są rozklekotane i w większości rozebrane do podmurówek; samochody na autostradzie i pociągi towarowe przetaczają się z wiecznym hukiem, niczym wzburzone morze. Ziemia przypomina zapomniany przez Boga, zatruty ugór porośnięty chwastami i ruinami, gdzie po zmroku nie pali się ani jedno światło. Nic tu się nie porusza, z wyjątkiem ciężarówek, aut komiwojażerów i pociągów sunących swymi ścieżkami wytyczonymi stalą i betonem.
Jadąc w ciemnościach, miałam wrażenie, że biała tarcza zegara obserwuje mnie dokładnie tak, jak biała twarz z mojego snu.
Przejechałam powoli przez bramę i zaparkowałam na tyłach ceglanego budynku, w którym spędziłam dosłownie każdy dzień ostatnich dwóch lat. Oprócz mojego, jedynym służbowym samochodem stojącym na parkingu był szary plymouth należący do Neilsa Vandera, eksperta od odcisków placów. Zadzwoniłam do niego chwilę po telefonie Marino. Po drugim morderstwie ustaliłam nową zasadę: jeżeli zdarzy się następne, Vander ma się natychmiast spotkać ze mną w kostnicy. Był już w pracowni rentgenowskiej i właśnie ustawiał laser.
Z otwartych drzwi kostnicy światło wylało się na asfalt, gdy dwóch sanitariuszy wyciągało z karetki nosze z ciemnym kształtem owiniętym w plastik. Zmarłych przywożono całą noc; każdy, kto umarł gwałtowną, nieoczekiwaną albo przynajmniej podejrzaną śmiercią w środkowej Wirginii, bez względu na porę dnia i nocy przysyłany był właśnie tutaj.
Młody mężczyzna w niebieskim kombinezonie spojrzał na mnie ze zdziwieniem i przytrzymał drzwi.
– Wcześnie pani wstała, pani doktor.
– Mamy tu samobójcę z Mecklenburga – doda
ł drugi usłużnie. – Rzucił się pod pociąg… rozmazało go na przestrzeni pięćdziesięciu stóp.
– Aha. Nie było co zbierać.
Przetoczyli nosze przez drzwi i wepchnęli je do korytarza wyłożonego białymi kafelkami. Worek na ciało najwyraźniej był dziurawy lub nieszczelny, gdyż przez nosze przeciekała krew i wąskim pasemkiem kropelek znaczyła drogę.
Kostnica ma charakterystyczny, zatęchły zapach śmierci, którego nie może ukryć żadna ilość dezodorantu. Gdyby przyprowadzono mnie tu z zawiązanymi oczyma, i tak wiedziałabym, gdzie jestem. O tak wczesnej godzinie zapach był jeszcze mocniejszy i bardziej nieprzyjemny niż zazwyczaj. Nosze klekotały głośno w pustym korytarzu, gdy sanitariusze wieźli samobójcę do ogromnej chłodni.
Skręciłam prosto do biura kostnicy, gdzie Fred, nocny strażnik, popijał kawę ze styropianowego kubka i czekał, aż sanitariusze podpiszą formularz dostarczenia zwłok i odjadą. Siedział na brzegu biurka, by nie widzieć, co dzieje się w głębi korytarza – zawsze tak robił, gdy przywożono ciało. Nawet przykładając mu pistolet do głowy, nikt nie zmusiłby go do pójścia do prosektorium czy chłodni. Tabliczki z nazwiskami, dyndające u stóp zmarłych, wystające spod prześcieradeł, dziwnie wpływały na niego.
Spojrzał spod oka na zegar wiszący na ścianie – jego dziesięciogodzinna zmiana powoli zbliżała się do końca.
– Mamy następną ofiarę Dusiciela, będzie tu lada moment – powiedziałam mu prosto z mostu.
– Mój Boże! Tak mi przykro. – Potrząsnął głową. – Mówię pani, że trudno jest mi sobie wyobrazić, by ktoś mógł robić coś podobnego. Biedne te dziewczyny… – Cały czas potrząsał głową.
Post Mortem Page 2