Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 4
Post Mortem Page 4

by Patricia Cornwell


  Nie patrzyłam na notatki, które zrobiłam podczas autopsji; wiedziałam o niej wszystko. Wszystko pamiętałam. Zwrot „w normie” cały czas plątał mi się po głowie. Lori Petersen była zdrowa; jej serce, płuca, wątroba – nic nie nosiło śladu choroby. „W normie”. Umarła w doskonałym zdrowiu. Wpisywałam dane do komputera, linijka za linijką, strona za stroną, aż zdałam sobie sprawę, że za moimi plecami stoi Fred, nocny strażnik.

  – Nadal pani tu siedzi? – spytał, po czym dodał z wahaniem: – Na dole są ludzie z domu pogrzebowego, ale nie mogą znaleźć ciała. Przyjechali aż z Mecklenburga. Nie wiem, gdzie jest Wingo…

  – Poszedł do domu wiele godzin temu – odparłam. – O jakie ciało im chodzi?

  – O kogoś o nazwisku Roberts; przejechał go pociąg.

  Zastanowiłam się przez moment. Włącznie z Lori Petersen mieliśmy dziś sześć spraw; jak przez mgłę przypomniałam sobie samobójcę spod pociągu.

  – Jest w lodówce.

  – Mówią, że nie mogą go znaleźć.

  Zdjęłam okulary i potarłam oczy.

  – A ty sprawdzałeś?

  Na twarzy Freda pojawił się barani uśmiech; wycofał się z mego pokoju, potrząsając głową.

  – Przecież pani wie, doktor Scarpetta, że ja tam nigdy nie wchodzę. Nie ma mowy! Za żadne skarby świata.

  Rozdział trzeci

  Zaparkowałam na podjeździe przed domem; kamień spadł mi z serca na widok stojącego tam nadal pontiaca Berthy. Frontowe drzwi otworzyły się, zanim zdążyłam wygrzebać klucze z torebki.

  – Jak pogoda? – spytałam prosto z mostu.

  Stałyśmy z Berthą naprzeciw siebie w przestronnym holu; doskonale wiedziała, o co mi chodzi. Tę rozmowę prowadziłyśmy każdego wieczora, odkąd Lucy przyjechała do miasta.

  – Bardzo źle, doktor Kay. To dziecko cały dzień siedziało w pani gabinecie i bawiło się przy komputerze. Coś niesamowitego! Gdy tylko przynosiłam jej kanapki albo pytałam, co robi, zaczynała unosić się i krzyczeć. Ale ja wiem… – W jej ciemnych oczach pojawiło się współczucie. – Ona jest zdenerwowana, bo pani znowu musiała pracować. – Mimo zmęczenia poczułam wyrzuty sumienia. – Widziałam wieczorne gazety, doktor Kay. Boże, zmiłuj się nad nami. – Powoli wciągała płaszcz przeciwdeszczowy. – Wiem, dlaczego cały dzień musiała pani siedzieć w pracy. Boże, Boże. Mam nadzieję, że policja złapie tego szaleńca. Przecież to czyste draństwo, co on robi.

  Bertha wiedziała, czym się zajmuję, lecz nigdy nie zadawała mi pytań. Nawet, jeżeli któraś ze spraw dotyczyła kogoś mieszkającego w jej sąsiedztwie, nie pytała.

  – Wieczorne gazety leżą tam. – Wyciągnęła rękę w stronę salonu, po czym wzięła swą książkę z półki przy drzwiach. – Wepchnęłam je pod poduszki kanapy, żeby Lucy ich nie znalazła. Nie wiedziałam, czy chce pani, żeby ona czytała te okropności, czy nie. – Poklepała mnie po ramieniu i wyszła.

  Patrzyłam, jak idzie do samochodu i powoli wyjeżdża na ulicę. Niech ją Bóg błogosławi. Już od dawna nie przepraszałam jej za zachowanie swojej rodziny. Bertha ze stoickim spokojem znosiła krytycyzm i nieprzyjemne uwagi mojej siostrzenicy, siostry oraz matki. Wiedziała o wszystkim; nie współczuła mi ani mnie nie krytykowała, ale czasem podejrzewałam, że jest jej mnie żal, co tylko pogarszało sprawę. Zamknąwszy drzwi frontowe, poszłam do kuchni.

  Było to moje ulubione pomieszczenie w całym domu, o wysokim suficie, nowocześnie urządzone, choć bez przesady, gdyż większość rzeczy, takich jak robienie makaronu czy ciasta, wolę robić ręcznie. Pośrodku części przeznaczonej do gotowania znajdował się klonowy pieniek do rąbania mięsa, akurat idealnej wysokości dla kogoś, kto ma niewiele więcej ponad pięć stóp. W części jadalnej, pod panoramicznym oknem wychodzącym na zalesiony trawnik z tyłu domu oraz karmnik dla ptaków, stał duży stół. Jedynymi barwniejszymi plamkami w kuchni urządzonej w jasnym drewnie były kompozycje z żółtych i czerwonych róż pochodzących z mego ukochanego ogródka.

  Lucy tu nie było. Talerze po jej kolacji stały równo na suszarce do naczyń, więc założyłam, że moja siostrzenica wróciła do gabinetu.

  Podeszłam do lodówki i nalałam sobie kieliszek chablis. Oparłam się o blat kuchenny, przymknęłam oczy i przez chwilę rozkoszowałam się chłodnym trunkiem. Nie miałam pojęcia, co zrobić z Lucy.

  Zeszłego lata odwiedziła mnie tu po raz pierwszy, odkąd opuściłam posadę koronera w okręgu Dade i wyprowadziłam się na dobre z miasta, w którym się wychowałam i do którego powróciłam po rozwodzie. Lucy była moją jedyną siostrzenicą. Miała zaledwie dziesięć lat, lecz w szkole przerabiała program z matematyki i fizyki na poziomie licealnym. Była małym geniuszem i postrachem wszystkiego, co żyje, niemożliwą do zniesienia, tajemniczą spadkobierczynią kultury łacińskiej, której ojciec zmarł, gdy była bardzo malutka. Nie miała na całym świecie nikogo, oprócz mej siostry, Dorothy, zbyt pochłoniętej pisaniem książek dla dzieci, by martwić się czy zajmować swą córką. Lucy uwielbiała mnie ponad wszelkie wyobrażenie, a jej przywiązanie wymagało ode mnie więcej wysiłku i energii, niż w tym momencie mogłam z siebie wykrzesać. Jadąc do domu, rozważałam zmianę planów i wcześniejsze odesłanie jej do Miami, lecz nie mogłam się na to zdecydować.

  Wpadłaby rozpacz. Nie zrozumiałaby. Byłoby to ostatnie z długiej serii odrzuceń, których doświadczała przez całe życie, jeszcze jedno przypomnienie, że była niechciana i niepotrzebna. Cały rok czekała na tę wizytę; podobnie jak i ja.

  Popijając wolno wino, czekałam, aż w ciszy domu znikną zmartwienia i uspokoją się zszarpane nerwy.

  Mieszkałam w nowej dzielnicy na zachodnim skraju miasta, gdzie ogromne domy stoją na zadrzewionych, jednoakrowych działkach, a ulicami jeżdżą głównie dzieci na rowerach. Sąsiedztwo było tak spokojne, a włamania czy kradzieże tak rzadkie, że nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam tu samochód policyjny. Za ciszę i bezpieczeństwo byłam gotowa zapłacić każdą cenę. Świadomość, że gdy jem samotnie śniadanie, jedynym przejawem brutalności tego świata jest kłótnia wiewiórki z rudzikiem o ziarenka w karmniku, dodawała mi odwagi.

  Odetchnęłam głęboko i znowu pociągnęłam łyk wina. Niedawno zaczęłam obawiać się tych chwil w ciemnościach, gdy człowiek czeka na sen, a przed jego oczyma pojawiają się różne obrazy. Nie mogłam pozbyć się sprzed oczu wizerunku Lori Petersen; tama pękła i wyobraźnia zaczęła podsuwać mi coraz gorsze, coraz straszniejsze wizje.

  Zobaczyłam go z nią, w sypialni. Nieomal mogłam zobaczyć jego twarz, lecz nie potrafiłam rozpoznać rysów. Obudził ją pewnie cichy głos albo zimne ostrze noża przyciśnięte do szyi; może z początku usiłowała go przekonać, by nie robił jej nic złego; mówiła mu wiele rzeczy, na wiele sposobów usiłowała odwieść go od powziętej decyzji. Bóg jeden wie, jak długo to trwało; w tym czasie on prawdopodobnie odciął kable od lampek nocnych i związał ją nimi. Ukończyła Harvard, miała zostać chirurgiem. Na pewno usiłowała użyć swego umysłu przeciwko sile, która nie wie, co to rozum.

  Potem obrazy oszalały, niczym film puszczony zbyt szybko; jej usiłowania spełzły na niczym i musiała poddać się okropności i przerażeniu. To było niewyobrażalne. Nie chciałam na to patrzyć; nie mogłam się zmusić do zobaczenia reszty. Zmusiłam się do myślenia o czymś innym.

  Okna mojego gabinetu wychodzą na las za domem, lecz żaluzje są zazwyczaj spuszczone, gdyż nie potrafię skupić się na pracy, gdy mam przed sobą piękny widok. Zatrzymałam się w drzwiach i starałam opanować wzburzenie, podczas gdy Lucy z wigorem stukała w klawiaturę, odwrócona do mnie plecami. Nie sprzątałam tu już od wielu tygodni i teraz ze wstydem przyjrzałam się bałaganowi. Książki na półkach stały poprzechylane w każdą stronę, kilka egzemplarzy czasopism medycznych leżało na podłodze, o ścianę opierały się moje dyplomy z uniwersytetów Cornell, Johna Hopkinsa, Georgetown i wiele innych. Miałam zamiar powiesić je w moim biurze w mieście, lecz jakoś nigdy nie miałam czasu się do tego zabrać. Na granatowym wschodnim
dywanie leżały artykuły medyczne, które już dawno powinnam przeczytać, a dane wprowadzić do komputera. Praca zawodowa uniemożliwiała mi zachowanie porządku, a jednak bałagan raził jak zwykle.

  – Czemu mnie szpiegujesz? – burknęła Lucy, nawet nie odwracając się od monitora.

  – Wcale cię nie szpieguję. – Podeszłam do niej i z uśmiechem pocałowałam ją w czubek wściekle rudej główki.

  – A właśnie, że tak. – Cały czas pisała na klawiaturze. – Widziałam cię; zobaczyłam odbicie w monitorze. Stałaś w drzwiach i obserwowałaś mnie.

  Objęłam ją, oparłam brodę na jej głowie i spojrzałam na monitor wypełniony dziwnymi komendami. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że ekran komputera może odbijać światło niczym lustro; dopiero teraz zrozumiałam, w jaki sposób Margaret, moja programistka i analityk komputerowy, pozdrawia po imieniu osoby przechodzące obok drzwi jej gabinetu, ani razu nie odwracając się od komputera. Odbicie twarzy Lucy było nieco rozmazane. Najwyraźniej widziałam jej okulary w szylkretowych oprawkach. Zazwyczaj na powitanie czepiała się mnie niczym mała małpka, lecz dziś wyraźnie była nie w humorze.

  – Przepraszam, że nie poszłyśmy dziś do Monticello, Lucy – zaryzykowałam. Wzruszyła ramionami, więc spróbowałam jeszcze raz: – Jestem równie zawiedziona, jak ty.

  Znowu wzruszenie.

  – I tak wolę siedzieć przy twoim komputerze. – Nie chciała tego, lecz uwaga mocno mnie zabolała. – Miałam cholernie dużo roboty – dodała, mocno uderzając w klawisze. – Twoja baza danych potrzebowała reorganizacji; założę się, że co najmniej od roku jej nie porządkowałaś.

  Okręciła się gwałtownie w moim skórzanym fotelu, a ja cofnęłam się o krok i założyłam ręce na piersi.

  – Więc się tym zajęłam.

  – Co takiego?!

  Nie, Lucy nie zrobiłaby mi czegoś takiego. Reorganizacja znaczyła dokładnie to samo co formatowanie, wymazywanie danych z całego twardego dysku i nadawanie im nowych nazw. Na twardym dysku w moim komputerze znajdują się – albo może znajdowały się – między innymi tabele statystyczne i całe pliki danych, którymi posługiwałam się przy pisaniu artykułów. Ostatnie kopie zapasowe zrobiłam kilka miesięcy temu; jeżeli Lucy to wykasowała, czeka mnie nadrabianie kilku miesięcy pracy.

  Zielone oczy mojej siostrzenicy powiększone przez grube szkła okularów i wpatrzone we mnie wyglądały niczym oczy sowy.

  – Zajrzałam do książki, żeby zobaczyć, jak to się robi – dodała; jej dziecięca, okrągła buzia miała twardy wyraz. – Wystarczy na Cprompt wpisać IORI, a po sformatowaniu zrobić Addall i Catalog.Ora. To proste. Byle palant dałby sobie z tym radę.

  Nic nie odpowiedziałam; nawet nie ochrzaniłam jej za brzydkie słownictwo.

  Czułam, że kolana się pode mną uginają.

  Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu zadzwoniła do mnie Dorothy, całkowicie rozhisteryzowana: kiedy ona była na zakupach, Lucy weszła do jej gabinetu i sformatowała dyskietki, wykasowując wszystko, co się na nich znajdowało. Na dwóch zapisane były ostatnie rozdziały książki, którą Dorothy pisała. Nie zdążyła jeszcze wydrukować ani zrobić kopii. Klasyczny przypadek samobójstwa.

  – Lucy, powiedz, że tego nie zrobiłaś.

  – Oj, nie martw się – odparła ponuro moja siostrzenica. – Najpierw przeniosłam wszystkie twoje pliki; tak napisano w książce. Potem znowu je wgrałam i połączyłam z bazą. Jest wszystko, co było, ale uporządkowane i zagospodarowane. Wyczyszczone. No i masz teraz znacznie więcej wolnego miejsca.

  Przyciągnęłam sobie fotel i siadłam obok niej. Dopiero wtedy, pod stertą dyskietek, zobaczyłam wieczorną gazetę, złożoną w taki sposób, jakby ktoś już ją przeczytał. Wyjęłam ją i spojrzałam na pierwszą stronę; ogromny nagłówek był ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę patrzeć.

  ZAMORDOWANO MŁODĄ LEKARKĘ; POLICJA UWAŻA, ŻE TO JUŻ CZWARTA OFIARA DUSICIELA

  Trzydziestoletnia stażystka została znaleziona martwa w swoim domu w Berkley Downs krótko po północy. Policja uważa, że istnieją mocne dowody na to, że jej śmierć ma związek z trzema poprzednimi morderstwami kobiet, które znaleziono uduszone w ich mieszkaniach w Richmond w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.

  Ofiarę zidentyfikowano jako Lori Petersen, absolwentkę wydziału medycznego na uniwersytecie Hamarda. Ostatni raz widziano ją wczoraj, krótko po północy, gdy wychodziła z ostrego dyżuru na VMC, gdzie robiła specjalizację z chirurgii urazowej. Wszystko wskazuje na to, że pojechała prosto do domu i została zamordowana między wpół do pierwszej a drugą nad ranem. Prawdopodobnie morderca dostał się do domu przez niedomknięte okno w łazience…

  I tak dalej, i tak dalej. Pod tekstem widniała ziarnista, czarno-biała fotografia sanitariuszy znoszących ciało ze schodków ganku i drugie, mniejsze zdjęcie kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym koloru khaki – to byłam ja. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Doktor Kay Scarpetta, naczelny koroner stanu Wirginia, osobiście przyjechała na miejsce zbrodni”.

  Lucy patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma. Bertha miała rację, ukrywając przed nią gazetę, ale Lucy była sprytna. Co też dziesięcioletnia dziewczynka może sobie pomyśleć po przeczytaniu takiego artykułu, szczególnie gdy jest on zaopatrzony zdjęciem jej „cioci Kay”?

  Nigdy szczegółowo jej nie wyjaśniałam, na czym polega moja praca; nie chciałam wyjaśniać jej okropności świata, w którym żyjemy. Nie chciałam, by była podobna do mnie, odarta z niewinności i idealizmu, ochrzczona w krwawych wodach okrucieństwa i zbrodni.

  – To tak jak w „Heraldzie” – powiedziała cicho, zupełnie mnie zaskakując. – Tam ciągle piszą o tym, że ktoś kogoś zamordował. W zeszłym tygodniu w kanale znaleźli człowieka, któremu odcięto głowę. Musiał być bardzo zły… bo inaczej po co ktoś obcinałby mu głowę?

  – Mógł być zły, Lucy, ale to wcale nie usprawiedliwia tego, co mu się przydarzyło. Nie każdy, kto zostaje zamordowany, musi być złym człowiekiem.

  – Mamusia mówi, że wszyscy z nich są źli. Mówi, że dobrzy ludzie nie giną taką śmiercią. Tylko dziwki, handlarze narkotyków i włamywacze. – Zamyśliła się przez moment. – No i policjanci, bo usiłują złapać złych ludzi.

  Dorothy faktycznie mogłaby jej powiedzieć coś podobnego, a co gorsza, pewnie święcie w to wierzyła. Poczułam przypływ dawnej złości.

  – Ale ta pani, którą uduszono… – głos Lucy zadrżał, a jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej -…ta pani była lekarzem, ciociu Kay. Jak ona mogła być zła? Ty też jesteś lekarzem. To znaczy, że ona była taka jak ty.

  Nagle zdałam sobie sprawę z upływu czasu; zrobiło się już bardzo późno. Wyłączyłam komputer, wzięłam Lucy za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Poszłyśmy do kuchni. Kiedy odwróciłam się do niej, by zaproponować „małe co nieco” przed spaniem, ze zdumieniem zobaczyłam, że przygryza dolną wargę, a oczy ma wypełnione łzami.

  – Lucy! Czemu płaczesz?

  Objęła mnie gwałtownie i tuląc się, z jakąś dziką desperacją, zawołała:

  – Nie chcę, żebyś umarła! Nie chcę, żebyś umarła!!!

  – Lucy!… – Byłam zaskoczona, nie wierzyłam własnym uszom. Jej arogancja, wybuchy złości i dzikie krzyki to jedno. Ale coś takiego! Czułam gorące łzy przesiąkające przez bluzkę i jej chudziutkie ciało przyciśnięte do mnie z niebywałą siłą. – Wszystko będzie dobrze, Lucy – zamruczałam, tuląc ją do siebie.

  – Nie chcę, żebyś umarła, ciociu Kay!

  – Ależ ja nie zamierzam umierać, Lucy.

  – Tatuś umarł.

  – Mnie nic się nie stanie, obiecuję.

  Ale nic nie mogło jej pocieszyć. Artykuł w gazecie wywarł na niej większe wrażenie, niż się spodziewałam. Przeczytała go jak osoba dorosła, a jednak zareagowała nań jak dziecko, którym przecież była.

  Och, Boże. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś sposobu, by ją pocieszyć, lecz nic nie przychodziło mi do głowy. Oskarżenia matki zaczęły brzęczeć natarczywie w me
j pamięci; jestem do niczego. Nie mam dzieci. Byłabym fatalną matką. „Powinnaś się urodzić mężczyzną – powiedziała mi kiedyś. – „Pochłania cię praca i ambicja. To nie jest naturalne dla kobiety. Wysychasz emocjonalnie, Kay. Skończysz jak chitynowy pancerzyk jakiegoś żuczka”.

  W chwilach zwątpienia, gdy byłam przygnębiona i nie wierzyłam we własne siły, widziałam te chitynowe pancerzyki rozrzucone na trawie przed domem, w którym się wychowałam. Przezroczyste, kruche i wyschnięte. Martwe.

  Zazwyczaj nie dałabym dziesięcioletniej dziewczynce wina do picia, ale to nie była zwykła okazja.

  Zaprowadziłam Lucy do jej pokoju i wypiłyśmy wino, leżąc u niej w łóżku. Zadała mi pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi:

  – Dlaczego ludzie krzywdzą innych ludzi? Czy dla niego to jest zabawa? Chodzi mi o to, czy on to robi dla zabawy? Jak w MTV? W MTV robią takie rzeczy, ale tylko na niby, nikomu nigdy nie dzieje się krzywda. Może on wcale nie chce im zrobić krzywdy, ciociu Kay?

  – Istnieją na świecie ludzie, którzy są po prostu źli, Lucy – odparłam cicho. – Jak psy; niektóre psy gryzą ludzi bez żadnego powodu. Są złe i zawsze takie będą.

  – Ale tylko dlatego, że najpierw to ludzie byli źli dla nich. Dlatego, że zrobili im krzywdę.

  – Niekiedy tak – wyjaśniłam – ale nie zawsze. Czasem nie ma wytłumaczenia dla złych uczynków. Niektórzy ludzie po prostu wolą być źli, okrutni. To jeden z tych brzydkich, smutnych aspektów naszego życia.

  – Jak Hitler – mruknęła, przełykając łyczek wina. Gładziłam ją po włosach, a Lucy mówiła dalej, coraz bardziej śpiącym głosem: – Jak Jimmy Groome; mieszka na naszej ulicy i strzela do ptaków z wiatrówki. Lubi też wykradać jajka z ptasich gniazd i rozbijać je na chodniku. Nienawidzę go. Nienawidzę Jimmy’ego Groome’a. Kiedyś rzuciłam w niego kamieniem; trafiłam go, kiedy przejeżdżał obok na rowerze. Nie widział mnie, bo się schowałam za krzaki. – Popijałam wolno wino i głaskałam ją po głowie. – Bóg nie pozwoli, by stało ci się coś złego, prawda? – spytała.

 

‹ Prev