Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 6
Post Mortem Page 6

by Patricia Cornwell


  Marino podał mi dwie dyskietki znalezione w sypialni Petersenów; wsunęłam je do stacji dysków i włączyłam edytor tekstu.

  Na monitorze pojawił się wykaz znajdujących się na nich plików, czy może raczej rozdziałów dysertacji Matta Petersena. Tematem był Tennessee Williams, „którego najpopularniejsze sztuki ujawniają frustrujący świat seksu i okrucieństwa, kryjący się pod powierzchnią romantycznej łagodności…”, jak przeczytaliśmy w pierwszym paragrafie wstępu.

  Marino spoglądał mi przez ramię, potrząsając głową.

  – Jezu – zamruczał. – To się robi coraz lepsze. Nic dziwnego, że czubek się wystraszył, gdy powiedziałem mu, że zabieram te dyskietki. Popatrz tylko na to draństwo…

  Zjechałam kursorem w dół monitora.

  Tu i ówdzie znaleźliśmy odniesienia do kontrowersyjnego podejścia Williamsa do homoseksualizmu i kanibalizmu; akapity na temat brutalnego Stanleya Kowalskiego z „Tramwaju zwanego pożądaniem” i kastrata-żigolaka ze „Słodkiego ptaka młodości”. Nie potrzebowałam żadnych telepatycznych zdolności, by wiedzieć, co chodzi po głowie Marino. Było to równie banalne, jak reklama mleka – dla niego tekst na monitorze stanowił źródło wszelkiego zła, paliwo, które napędza umysły psychopatów i karmi fantazje seksualnych zboczeńców. Marino nie widział różnicy między sceną a prawdziwym życiem i nie zobaczyłby jej, nawet gdyby zwaliła mu się na głowę.

  Ludzie tacy jak Tennessee Williams czy nawet Matt Petersen, którzy tworzą podobne scenariusze, bardzo rzadko spotykają się z nimi w rzeczywistości, a już na pewno nie chcieliby wprowadzać ich w życie.

  Spojrzałam Marino w oczy.

  – A co byś pomyślał, gdyby Petersen studiował Stary Testament?

  Wzruszył ramionami. Odwrócił wzrok i znowu wpatrzył się w monitor.

  – Hej; to tutaj, to nie do końca materiał ze szkółki niedzielnej.

  – Taak, podobnie jak gwałty, kamienowania i odcinanie głów nierządnicom. W prawdziwym świecie Truman Capote nie był seryjnym zabójcą, panie sierżancie.

  Wycofał się i podszedł do krzesła; obróciłam się na fotelu i spojrzałam na niego poprzez zawalone papierami biurko. Zazwyczaj gdy wpadał do mego gabinetu, nie siadał, lecz stał i patrzył na mnie z góry. Tym razem usiadł, więc nasze oczy były mniej więcej na tym samym poziomie. Pomyślałam, że pewnie prędko się go nie pozbędę.

  – Mogłabyś to dla mnie wydrukować? Coś mi się zdaje, że będzie z tego niezła lektura do poduszki. – Uśmiechnął się sarkastycznie. – Kto wie? Może ten amerykański świr cytuje tu markiza de Sade’a?

  – Przecież de Sade był Francuzem.

  – No i co z tego?

  Powstrzymałam irytację. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby zamordowana została żona jednego z moich patologów? Czy Marino grzebałby w jego domowej biblioteczce? Czy znalazłszy wiele tomów o seryjnych mordercach i zbrodniach na tle seksualnym, także pomyślałby, że trafił w dziesiątkę?

  Marino zapalił następnego papierosa i patrząc na mnie zmrużonymi oczyma, zaciągnął się głęboko. Wydmuchnął cieniutką strużkę dymu i dopiero wtedy się odezwał:

  – Najwyraźniej masz dobre zdanie o panu Petersenie. Na czym je opierasz? Na tym, że jest artystą, czy może na tym, że chodzi do dobrego college’u?

  – Nie mam żadnego zdania na jego temat – odrzekłam. – Nie wiem o nim nic, oprócz tego, że nie pasuje do portretu psychologicznego człowieka, który dusi te kobiety.

  Marino zamyślił się.

  – No, cóż… a ja wiem o nim to i owo, pani doktor. Widzisz, gadałem z nim przez ładnych kilka godzin. – Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wyciągnął dwie mikrokasetki i rzucił na biurko. Ja także zapaliłam papierosa. – Pozwól, że ci opowiem, jak ta rozmowa przebiegała. Razem z Beckerem siedzieliśmy z nim w kuchni, tak? Wszyscy inni wyszli z domu i nagle łup! Osobowość pana Petersena uległa całkowitej zmianie. Wyprostował się na krześle, zaczął myśleć logiczniej i gestykulować tak, jakby znajdował się na scenie! To było po prostu niewiarygodne. Od czasu do czasu oczy zachodzą mu łzami, głos się łamie, to blednie, to znów się czerwieni. Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że to żaden wywiad, tylko jedno wielkie cholerne przedstawienie! – Odchylił się na krześle i poluźnił krawat. – Pomyślałem sobie, że już gdzieś to wcześniej widziałem. Przede wszystkim w Nowym Jorku, gdy rozpracowywałem gogusiów w stylu Johnny’ego Andrettiego, ubranych we włoskie garnitury, palących importowane cygara; urok osobisty wprost od nich bije. Są tak mili, że człowiek w końcu zaczyna im iść na rękę i zapomina, że w czasie swej zawodowej kariery rąbnęli ze dwadzieścia osób, bo tak wypadło. Podobnie było z pewnym alfonsem o imieniu Phil. Bił dziewczyny metalowym wieszakiem na ubrania, dwie z nich zabił w ten sposób… przesłuchiwałem go w jego restauracji, która służyła za przykrywkę dla innych interesów. Phil był cały załamany, płakał. Pochylił się ku mnie przez stół i powiedział jednym tchem: „Proszę, znajdź tego, kto to zrobił, Pete. To jakieś chore bydlę, nie człowiek. Masz, spróbuj trochę tego chianti, Pete. Jest naprawdę wyśmienite”. Chodzi mi o to, doktorku, że widziałem takie zagrywki już nie raz. Zachowanie Petersena uruchamia we mnie ten sam ostrzegawczy dzwoneczek, co bujanie Phila czy Andrettiego. Więc gdy się tak przed nami produkował, siedziałem tam i myślałem: „Za kogo ten studencina z Harvardu mnie uważa? Za idiotę czy co?”

  Nic nie odpowiedziałam na tę przydługą tyradę, tylko wsadziłam kasetę do magnetofonu; Marino skinął głową, bym włączyła odtwarzanie.

  – Akt pierwszy – obwieścił grobowym głosem. – Scena: kuchnia Petersenów. Główny bohater: Matt. Rola: tragiczna. Jest blady, a oczy ma załzawione. Wpatruje się w ścianę. A ja? Ja widzę przed oczyma stary film: nigdy w życiu nie byłem w Bostonie i nie poznałbym Harvardu nawet gdybym się o niego potknął, ale mam przed oczyma te stare ceglane mury i wijącą się winorośl pod oknami.

  Ucichł, gdy z taśmy popłynęły słowa Petersena; mówił o Harvardzie, odpowiadając na pytanie, gdzie poznał Lori. Przez wiele lat pracy zawodowej słyszałam niejeden wywiad policyjny, lecz to pytanie mnie zaskoczyło. Jakie miało znaczenie? Co zaloty Lori i Matta miały wspólnego z jej zabójstwem? A jednak jakaś część mnie znała już odpowiedź na to pytanie.

  Marino badał grunt; usiłował wyciągnąć z Petersena jak najwięcej szczegółów. Szukał czegokolwiek, najmniejszego drobiazgu, który mógłby świadczyć o tym, że Matt miał obsesję; że był niepoczytalny i skłonny do psychopatycznego zachowania.

  Wstałam i zamknęłam drzwi, by nikt nam nie przeszkodził. Głos z magnetofonu dobiegał do mnie jasno i wyraźnie:

  – …widziałem ją już wcześniej, w campusie. Zawsze nosiła mnóstwo książek i wyglądała tak, jakby wiecznie się jej gdzieś spieszyło.

  Marino: – Co było w niej takiego, że zwróciłeś na nią uwagę, Matt?

  – Trudno powiedzieć. Ale długi czas mnie intrygowała, choć nie mam pojęcia dlaczego. Może dlatego, że zazwyczaj była sama, zawsze w pośpiechu, nigdy nie włóczyła się bez celu. Była bardzo pewna siebie i zdawało się, że zawsze wie, dokąd zmierza. Zaciekawiła mnie.

  Marino: – Czy często ci się to zdarza? Chodzi mi o to, czy często widzisz gdzieś kobietę, w sklepie, na ulicy, która cię intryguje?

  – Nie, chyba nie. Wiesz, zwracam uwagę na innych ludzi, jak każdy inny; ale z nią, z Lori… to było coś zupełnie innego.

  Marino: – Mów dalej. Więc wreszcie ją poznałeś. Gdzie to było?

  – Na przyjęciu; na wiosnę, zaraz na początku maja. Balanga odbywała się w mieszkaniu kolegi mojego współlokatora, poza campusem; okazało się, że facet jednocześnie chodził na laboratorium wraz z Lori i dlatego wpadła. Dotarła około dziewiątej, kiedy ja właśnie szykowałem się do wyjścia; ten koleś, gospodarz imprezy, otworzył jej piwo i zaczęli rozmawiać. Nigdy wcześniej nie słyszałem jej głosu; kontralt, bardzo miły, wpadający w ucho. Miała taki głos, że gdy ludzie go usłyszeli, odwracali się, by zlokalizowa
ć jego źródło. Opowiadała właśnie jakąś anegdotkę o którymś z profesorów i kilka osób dokoła niej się roześmiało. Lori miała dar przyciągania ludzkiej uwagi, mimo iż wcale się o to nie starała.

  Marino: – Innymi słowy, nie wyszedłeś z przyjęcia, tak? Zobaczyłeś ją i postanowiłeś zostać?

  – Tak.

  – Jak ona wtedy wyglądała?

  – Miała dłuższe włosy i nosiła je upięte… tak jak czasem baletnice upinają włosy. Szczupła, bardzo atrakcyjna…

  – Podobają ci się szczupłe blondynki, tak? Uważasz te cechy za atrakcyjne u kobiet?

  – Po prostu ją uważałem za atrakcyjną, to wszystko. Poza tym w niej było coś więcej: cechowała ją wyjątkowa inteligencja. Dzięki temu wyróżniała się w tłumie.

  Marino: – Co jeszcze?

  – Nie rozumiem. O co pan pyta?

  Marino: – Zastanawiam się, co ci się jeszcze w niej podobało? – Po chwili przerwy: – Uważam, że to ciekawe.

  – Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ten jeden element jest zadziwiający; wymyka się opisowi. Czasem spotyka się osobę, która wywiera na tobie niezapomniane wrażenie i już. To tak, jakby coś w środku człowieka budziło się do życia… Nie wiem dlaczego. Dobry Boże… nie mam pojęcia.

  Następna przerwa, tym razem znacznie dłuższa.

  Marino: – Więc była typem kobiety, która przyciąga uwagę, tak?

  – Tak, zdecydowanie tak. Cały czas. Kiedy tylko szliśmy gdzieś razem, do znajomych, na przyjęcia, gdziekolwiek… zawsze przyciągała uwagę. A mnie to wcale nie przeszkadzało; lubiłem wycofywać się w cień i obserwować reakcje ludzi na jej obecność. Analizowałem, co takiego było w niej, że tak na nią reagowali. Charyzmę albo się ma, albo się jej nie ma. A ona ją miała. Nie udawała.

  Marino: – Kiedy wspominałeś, że często widywałeś Lori w campusie, mówiłeś, że zdawała się pogrążona w myślach, że zawsze się gdzieś spieszyła. A jak było poza uczelnią? Chodzi mi o to, czy miała w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi? Wiesz, w sklepie czy na stacji benzynowej… czy miała zwyczaj rozmawiać z kimś, kogo spotkała po raz pierwszy w życiu? Albo gdyby ktoś przyszedł do domu, dostawca lub ktoś taki, czy zaprosiłaby go do środka?

  – Nie. Rzadko rozmawiała z nieznajomymi i wiem, że nigdy nie zaprosiłaby obcego do domu. Nigdy. Zwłaszcza gdy mnie nie było w mieście. Kiedyś mieszkała w Bostonie i była przyzwyczajona do niebezpieczeństw wielkiego miasta. Pracowała na ostrym dyżurze, więc wiedziała to i owo o przemocy, o nieszczęściach, jakie mogą się człowiekowi przydarzyć, gdy jest nieostrożny. Nie zaprosiłaby obcego do domu; uważam, że pod tym względem nic jej nie groziło. W rzeczy samej, gdy rozpoczęły się te morderstwa, bardzo ją to przeraziło. Bywałem w domu tylko w weekendy i bardzo się denerwowała, gdy musiałem znowu wyjechać… Nie lubiła być sama w nocy… teraz przeszkadzało jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

  Marino: – Wydaje mi się, że skoro była zdenerwowana tymi zabójstwami, powinna sprawdzić, czy wszystkie okna w domu są pozamykane.

  – Już wam wyjaśniałem. Pewnie myślała, że wszystkie są zamknięte.

  – Lecz ty akurat tamto zostawiłeś otwarte, kiedyś już naprawiłeś siatkę.

  – Nie jestem pewien. Ale tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi do głowy…

  Głos Beckera: – Czy wspominała o kimś, kto przychodził ostatnio do domu? Albo o kimś, kogo spotkała na mieście? Kogoś, kto by się jej naprzykrzał? Może zauważyła w sąsiedztwie obcy samochód? Albo może podejrzewała, że ktoś ją śledzi? Może spotkała jakiegoś faceta, który usiłował ją poderwać?

  – Nie, nic z tych rzeczy.

  Becker: – A czy gdyby coś podobnego miało miejsce, powiedziałaby ci o tym?

  – Z całą pewnością. Mówiła mi o wszystkim. Tydzień, może dwa tygodnie temu, wydawało się jej, że słyszy jakieś podejrzane hałasy za domem. Zadzwoniła na policję, przyjechał wóz patrolowy, ale okazało się, że to tylko kot buszował w kuble na śmieci. Zawsze mówiła mi o wszystkim.

  Marino: – Czy oprócz pracy miała jeszcze jakieś zajęcia?

  – Miała kilka przyjaciółek, lekarek z tego samego szpitala. Czasem chodziła z nimi na obiady albo na zakupy czy do kina. I to chyba wszystko. Była bardzo zapracowana; zazwyczaj po skończeniu dyżuru wracała prosto do domu. Uczyła się, grała na skrzypcach. W dni powszednie tylko pracowała, jadła i spała. A weekendy przeznaczała dla mnie; to były nasze dwa dni. Tylko w soboty i niedziele byliśmy razem.

  Marino: – Czy to w zeszły weekend widziałeś ją po raz ostatni?

  – W niedzielę po południu; około trzeciej. Mniej więcej o tej porze pojechałem z powrotem do Charlottesville. Nigdzie nie wychodziliśmy tego dnia; od rana padał deszcz. Zostaliśmy w domu, wypiliśmy poranną kawę, rozmawialiśmy…

  Marino: – Jak często rozmawiałeś z nią w czasie tygodnia?

  – Kilka razy… gdy tylko mogłem. Marino: – A ostatni raz rozmawiałeś z nią wczoraj, w czwartek wieczorem, tak?

  – Zadzwoniłem, by jej powiedzieć, że przyjadę w piątek po przedstawieniu i że mogę się spóźnić, bo próba ma być kostiumowa. Mówiła, że ma wolny weekend; gdyby była ładna pogoda, planowaliśmy pojechać na plażę.

  Cisza.

  Petersen walczył ze sobą; słyszałam, jak oddycha głęboko, starając się opanować emocje.

  Marino: – Kiedy rozmawiałeś z nią zeszłego wieczora, czy wspominała ci o jakichś problemach? O kimś, kto ją nachodził w domu? Albo może miała jakieś problemy w pracy? Czy może odbierała dziwne telefony? Cokolwiek?

  Cisza.

  – Nie, nic podobnego. Była w dobrym humorze… śmiała się… cieszyła się, uhm, na nasze spotkanie…

  Marino: – Opowiedz o niej coś jeszcze, Matt. Każdy najdrobniejszy szczegół może nam pomóc. Może coś o jej pochodzeniu, osobowości, o rzeczach, które były dla niej ważne.

  – Pochodziła z Filadelfii, jej ojciec sprzedawał polisy ubezpieczeniowe; miała dwóch młodszych braci. Najważniejszą rzeczą w jej życiu była medycyna; to było jej powołanie.

  Marino: – Jaką chciała robić specjalizację?

  – Z chirurgii plastycznej.

  Becker: – A to ciekawe. Dlaczego zdecydowała się właśnie na to?

  – Kiedy miała dziesięć, może jedenaście lat, jej matka dostała raka piersi, przeszła dwie mastektomie. Przeżyła, lecz jej poczucie własnej wartości zostało bezpowrotnie zniszczone. Chyba czuła się zdeformowana, bezużyteczna, brzydka. Lori czasem o tym mówiła… Myślę, że chciała pomagać ludziom, którzy mieliby podobne kłopoty.

  Marino: – I grała na skrzypcach.

  – Tak.

  Marino: – Czy kiedykolwiek dawała koncerty? Grała w filharmonii czy dla jakiejkolwiek publiczności?

  – Pewnie mogłaby. Wydaje mi się, że była wystarczająco dobra, ale brakowało jej na to czasu.

  Marino: – Co jeszcze? Ty, na przykład, zajmujesz się aktorstwem. Czy ona się tym interesowała?

  – Bardzo; była to jedna z tych rzeczy, które mnie w niej zafascynowały już na samym początku. Kiedy wyszliśmy z przyjęcia, tego, na którym się poznaliśmy, przez wiele godzin spacerowaliśmy po campusie. Gdy zacząłem jej opowiadać o kilku kursach, które przerabiałem, zdałem sobie sprawę, że bardzo dużo wie o teatrze… zaczęliśmy rozmawiać o sztukach i takich tam. Wtedy bardzo interesowałem się Ibsenem. Długo o nim gadaliśmy, o realności i iluzji, o tym, co jest wspaniałe, a co paskudne w ludziach i społeczeństwie. Jednym z tematów, który Ibsen często poruszał, była alienacja… uhm, samotność i poczucie tęsknoty za domem. Długo o tym rozmawialiśmy… i ona mnie wtedy zaskoczyła. Nigdy tego nie zapomnę: roześmiała się i rzekła: „Wy, artyści, myślicie, że tylko wy potraficie zrozumieć te emocje. Wielu z nas czuje dokładnie tę samą tęsknotę, samotność i pustkę, ale nie znamy sposobów na ich werbalizację. Więc nic nie mówimy, tylko po cichu staramy się z tym uporać i jakoś żyć dalej. Uczucia to uczucia. Uważam, że l
udzie na całym świecie odczuwają te same emocje, tylko inaczej je wyrażają”. Nie zgodziłem się z nią; długo się o to spieraliśmy. Niektórzy ludzie odczuwają emocje znacznie silniej niż inni; przeżywają uczucia obce większości. To właśnie dlatego są tak osamotnieni, uważają się za innych…

  Marino: – I ty uważasz się za takiego człowieka?

  – Ja to rozumiem. Może i nie odczuwam tego wszystkiego, co inni ludzie, ale potrafię zrozumieć ich uczucia. Niewiele mnie dziwi. Jeżeli człowiek studiuje poezję, sztukę… zaczyna pojmować, jak rozległa jest przestrzeń ludzkich emocji, potrzeb i impulsów, zarówno dobrych, jak i złych. Moim zadaniem, jako aktora, jest wczuwanie się w osobowość innych ludzi i przeżywanie emocji tak, jak oni by je przeżywali; postępowanie tak, jak oni by postępowali… ale z drugiej strony, wszystkie te zachowania są tak naprawdę moje własne. Jeżeli cokolwiek różni mnie od innych ludzi, to właśnie potrzeba odczuwania i rozumienia tej ogromnej różnorodności emocji, o której przed chwilą wspomniałem.

  Marino: – A czy potrafisz zrozumieć i wczuć się w osobowość człowieka, który zamordował twoją żonę?

  Cisza.

  Potem, nieomal bezgłośnie: – Dobry Boże, nie.

  Marino: – Jesteś tego pewien?

  – Nie. To znaczy, tak! Oczywiście, że jestem pewien! Nie chcę tego rozumieć!

  Marino: – Wiem, że trudno jest ci teraz o tym myśleć, Matt. Ale bardzo byś nam pomógł, gdybyś miał jakieś pomysły… na przykład, gdyby wyznaczono ci rolę mordercy, to czy…

  – Nie wiem! Cholerny sukinsyn! – Głos mu się łamał, lecz jednocześnie brzmiała w nim ledwie tajona furia. – Nie wiem, po kiego czorta zadajecie mi te wszystkie pytania! To wy jesteście gliniarzami, do kurwy nędzy! To wy powinniście siedzieć i go rozgryzać!

  Umilkł nagle, jakby ktoś podniósł igłę gramofonową z płyty.

  Kaseta obracała się wolno, choć z magnetofonu nie wydobywał się żaden dźwięk; potem Marino odkaszlnął.

 

‹ Prev