Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 11
Post Mortem Page 11

by Patricia Cornwell


  – Szukamy wiatru w polu.

  – Coś w tym stylu.

  Betty pracowała bez chwili przerwy. Ten etap testowania był w miarę prosty; wyjąwszy próbki z probówek, które jej przysłałam, zmoczyła je wodą i rozsmarowała po papierze. Pracując na kilku próbkach jednocześnie, Betty zakrapiała je pochodną organiczną, a potem dodawała niebieskiej soli, która w obecności spermy zabarwiała się purpurowo w przeciągu zaledwie kilku sekund.

  Przyjrzałam się papierowym krążkom. Prawie wszystkie były purpurowe.

  – Skurwysyn – mruknęłam.

  – Tym razem spudłował. – Betty zaczęła mi wyjaśniać, co widzi. Wskazała kilka krążków: – To są próbki z jej ud… zabarwiły się nieomal natychmiast. Reakcja w wypadku próbek z pochwy i odbytu nie była tak natychmiastowa, lecz to mnie nie dziwi; jej własne płyny ustrojowe mogły zakłócić przebieg testu. Poza tym próbki pobrane z jamy ustnej także są pozytywne.

  – Skurwysyn – powtórzyłam cicho.

  – Ale próbki, które pobrałaś z jej przewodu pokarmowego, są negatywne; najwyraźniej większość płynu nasiennego została na zewnątrz ciała. I znowu pudło. Zgadza się co do joty z tym, co miało miejsce w przypadku Brendy, Patty i Cecile.

  Brenda była pierwszą ofiara Dusiciela, Patty drugą, a Cecile trzecią. Nutka zażyłości w głosie Betty, gdy mówiła o zamordowanych kobietach, mocno mnie zaskoczyła, lecz w rzeczy samej w jakiś przedziwny sposób stały się częścią naszej rodziny. Za życia nigdy ich nie spotkaliśmy, lecz teraz znaliśmy je na wylot.

  Betty odłożyła zakraplacz na miejsce, a ja podeszłam do mikroskopu stojącego na pobliskim blacie, spojrzałam przez okular i zaczęłam przesuwać próbkę po szkiełku. W spolaryzowanym świetle ukazało się kilka kolorowych włókien, płaskich, na oko przypominających wstążki, poskręcanych tu i ówdzie. Nie były to ani włosy pochodzenia zwierzęcego, ani też sztuczne włókna.

  – Czy to to, co zebrałam z ostrza noża? – Prawie nie chciałam znać odpowiedzi.

  – Tak, to bawełna. Nie daj się zwieść różowym, białym i zielonym włóknom, które widzisz. Farbowane tkaniny bardzo często składają się z wielokolorowych włókien, jakich nie da się odróżnić gołym okiem.

  Koszula nocna, którą morderca przeciął i zerwał z ciała Lori Petersen, była bawełniana i żółta.

  Dostosowałam ostrość i spojrzałam jeszcze raz.

  – Podejrzewam, że nie ma szans, by te włókna pochodziły z papieru, co? Podobno Lori używała tego noża do otwierania listów.

  – Nie ma mowy, Kay. Już zdążyłam zerknąć na włókna z koszuli nocnej Lori. Są identyczne z tymi zebranymi z ostrza noża.

  Tak by powiedział ekspert, zeznając w sądzie. To się zgadza z tym, a tamto jest stuprocentowo pewne. Koszula nocna Lori Petersen została rozcięta nożem jej męża. Poczekajcie tylko, aż Marino się o tym dowie, pomyślałam. A niech to szlag trafi!

  – Mogę ci też od razu powiedzieć – kontynuowała Betty – że włókna, na które patrzysz, nie są identyczne z tymi znalezionymi na jej ciele oraz na framudze okna, przez które, wedle słów policji, zabójca wszedł do domu. Tamte są ciemne… czarne, granatowe i trochę czerwonych… mieszanka poliestru i bawełny.

  Tamtej nocy Matt Petersen miał na sobie biały bawełniany podkoszulek, który z całą pewnością nie zawierał czarnych, granatowych ani czerwonych włókien, oraz dżinsy, a większość dżinsów także zrobiona jest z bawełny.

  Było mało prawdopodobne, by to on zostawił włókna, o których wspomniała Betty, chyba że zdążył się przebrać przed przyjazdem policji.

  – Taak, ale przecież Petersen nie jest idiotą – słyszałam już słowa Marino. – Od sprawy Wayne’a Williamsa wszyscy wiedzą, że przez głupie włókna można iść siedzieć.

  Opuściłam laboratorium Betty, przeszłam długi korytarz i skierowałam się do sekcji balistycznej, gdzie blaty i biurka zawalone były rewolwerami, strzelbami, wiatrówkami oraz pistoletami automatycznymi uzi oznaczonymi jako dowody rzeczowe i czekającymi na swój dzień w sądzie. Wszędzie, nawet na podłodze, leżały puste łuski po nabojach do rewolwerów i strzelb, a w kącie z tyłu stał galwanizowany stalowy zbiornik na wodę, którego używano do próbnych strzałów. Po powierzchni wody spokojnie pływała sobie gumowa kaczuszka.

  Frank, siwy specjalista od broni palnej, emerytowany oficer wojska, właśnie stał pochylony nad mikroskopem. Kiedy weszłam do jego pokoju, zapalił fajkę i nie uraczył mnie wiadomościami, które pragnęłam usłyszeć.

  Z przeciętej siatki, usuniętej z okna łazienki Petersenów, nic nie można było odczytać. Siatka była z tworzywa sztucznego, więc bezużyteczna, jeżeli chodzi o znajdowanie na niej jakichkolwiek śladów. Nie mieliśmy jak się dowiedzieć, czy została przecięta z zewnątrz, czy od wewnątrz, ponieważ plastik w odróżnieniu od metalu nie wygina się przy cięciu.

  To rozróżnienie było mi bardzo potrzebne, gdyż jeżeli siatka zostałaby przecięta od wewnątrz, wszystko stałoby się jasne. Oznaczałoby to, że morderca nie włamał się do domu Petersenów, lecz tylko to pozorował, a teoria Marino dotycząca męża ofiary byłaby słuszna.

  – Mogę ci powiedzieć tylko tyle – dodał Frank, pykając z fajki aromatyczne smużki dymu – że to bardzo czyste cięcie, zrobione czymś bardzo ostrym, na przykład brzytwą lub nożem.

  – Możliwe, że tym samym narzędziem, którym przecięto jej koszulę nocą?

  Zsunął okulary z nosa i zaczął je czyścić chusteczką.

  – Do rozcięcia koszuli także użyto jakiegoś ostrego narzędzia, lecz nie potrafię ci powiedzieć, czy tego samego. Nie mogę nawet podać klasy… to mogło być wszystko, Kay. Od sztyletu, przez kuchenny nóż, aż po nożyczki.

  Ale przecięte kable elektryczne i nóż myśliwski opowiedziały nam inną historię.

  W oparciu o analizę mikroskopową, Frank miał mocne podstawy, by przypuszczać, że kable zostały odcięte od lamp za pomocą noża należącego do Matta Petersena. Ślady na ostrzu pokrywały się z tymi zostawionymi na końcach kabli. Marino, pomyślałam znowu, tym razem z rezygnacją. Ten fragment dowodu poszlakowego miałby mniejsze znaczenie, gdyby nóż znaleziono na biurku czy koło łóżka zamiast w szufladzie należącej do Matta Petersena.

  Ale ja nadal trzymałam się swego scenariusza. Morderca zobaczył nóż na biurku Lori i postanowił się nim posłużyć. Tylko dlaczego potem go ukrył? Ponadto, jeżeli użyto go także do przecięcia koszuli nocnej Lori oraz kabli elektrycznych, zmieniało to kolejność wydarzeń, którą sobie wcześniej wyobraziłam.

  Założyłam, że gdy zabójca wszedł do sypialni Lori, miał przy sobie własny nóż lub sztylet, którym posłużył się przy wchodzeniu do domu. Jeżeli tak, to dlaczego nie użył go do odcięcia kabli od lamp i przecięcia koszuli Lori? Jak to się stało, że skończył z nożem myśliwskim w ręce? Czy zobaczył go w chwili, gdy wszedł do sypialni?

  Niemożliwe. Biurko, na którym leżał, nie stało przy łóżku, a gdy po raz pierwszy wszedł do sypialni, światła były zgaszone. Nie mógł zobaczyć noża.

  Zauważyłby go dopiero po włączeniu światła, lecz przecież wtedy Lori byłaby już w jego mocy, z ostrzem przyłożonym do gardła. Jakie znaczenie miałby wtedy dla niego nóż myśliwski leżący na blacie biurka? To nie miało najmniejszego sensu.

  Chyba że coś mu przeszkodziło.

  Chyba że coś spowodowało, iż zakłócony został rytm jego rytuału; coś odwróciło jego uwagę od ofiary.

  Rozważyliśmy to z Frankiem.

  – To ma sens przy założeniu, że mordercą nie jest jej mąż – dodał Frank.

  – Taak, zakładamy, że zabójcą jest ktoś z zewnątrz. Ma swój styl działania, własny modus operandi, ale coś go zakłóca, coś go zaskakuje.

  – Coś, co ona robi…

  – Albo mówi – dodałam. – Mogła powiedzieć coś, co go na chwilę zaniepokoiło.

  – Może. – Nie wyglądał na przekonanego. – Mogła zatrzymać jego uwagę na dostatecznie długi czas, by zauważył nó
ż leżący na biurku. Ale moim zdaniem znalazł go znacznie wcześniej; idę o zakład, że był już w domu, gdy ona przyszła z pracy.

  – Nie, nie wydaje mi się.

  – Dlaczego?

  – Bo przebywała w domu jakiś czas, zanim została napadnięta.

  Myślałam o tym już wiele razy.

  Lori przyjechała do domu ze szpitala, otworzyła frontowe drzwi, weszła i zamknęła je od środka. Poszła do kuchni, położyła plecak na stole i zrobiła sobie kolację. Zawartość jej żołądka wskazywała na to, że zjadła kilka krakersów serowych tuż przed tym, jak została zaatakowana; jedzenie właściwie nie zaczęło się rozkładać. Strach, jaki przeżyła podczas napadu, był tak ogromny, że spowodował zatrzymanie akcji trawiennych żołądka – to jeden z podstawowych mechanizmów obronnych organizmu. Trawienie ustaje i cała krew płynie do mięśni i serca, zamiast do żołądka, by umożliwić zwierzęciu walkę lub ucieczkę.

  Tylko że ona nie miała jak walczyć; nie miała dokąd uciec.

  Po kolacji poszła na górę, do sypialni; policja dowiedziała się, że miała zwyczaj brać pigułkę antykoncepcyjną przed pójściem spać – piątkowej tabletki nie było w foliowym opakowaniu w szafce w łazience. Wzięła więc pigułkę, pewnie umyła zęby i twarz, przebrała się w koszulę nocną, a ubranie złożyła równo na krześle. Moim zdaniem leżała w łóżku, gdy morderca wszedł do jej pokoju. Możliwe, że obserwował dom z krzaków lub zza drzew rosnących na tyłach. Mógł zaczekać, aż zgaśnie światło i ofiara zaśnie. Albo obserwował ją w przeszłości i wiedział, kiedy wraca z pracy i kładzie się spać.

  Przypomniałam sobie sposób, w jaki rozrzucona była kołdra i narzuta na łóżku – wszystko wskazywało na to, że Lori leżała w pościeli, gdy zabójca ją zaatakował.

  Lori Petersen była lekarzem.

  Zapach często wskazuje jakąś chorobę lub zatrucie; lekarze są szkoleni tak, by wyczuwać i rozróżniać najsłabsze zapachy. Zdarza się, że na podstawie zapachu krwi na miejscu zbrodni mogę określić, czy ofiara piła alkohol na krótki czas przed śmiercią. Krew lub zawartość żołądka pachnące migdałami wskazują na obecność cyjanku w organizmie; jeżeli oddech pacjenta czuć mokrymi liśćmi, może mieć gruźlicę…

  Lori Petersen była lekarzem, tak jak ja.

  Gdyby po wejściu do sypialni poczuła obcy, dziwny zapach, nie położyłaby się spać ani nie zrobiłaby nic innego, dopóki nie znalazłaby jego źródła.

  Cagney nie miewał moich zmartwień i bywały chwile, gdy czułam się zdominowana przez ducha mego poprzednika, którego nigdy nie spotkałam. W podłym świecie on był podłym i podstępnym rycerzem, bezwzględnie zmierzającym do celu, i zdaje się, że jakaś część mnie zazdrościła mu tej umiejętności.

  Zmarł nagle. Dosłownie padł trupem pewnego popołudnia, gdy szedł przez salon włączyć telewizor. W porannej ciszy pochmurnego poniedziałku stał się przedmiotem badań. Przez trzy miesiące nikt nawet nie tknął jego gabinetu; wszystko zostało tak jak za jego życia, może z jednym wyjątkiem – Rose uprzątnęła niedopałki papierosów z popielniczki.

  Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przeprowadzeniu się do Richmond, było usunięcie z byłego gabinetu Cagneya wszystkich jego osobistych rzeczy – włącznie z jego oświetlonym portretem, wiszącym na ścianie za biurkiem. Oddałam je Departamentowi Patologii na VMC, podobnie jak całą półkę makabrycznych pamiątek, które podobno zbierają wszyscy koronerzy.

  Jego gabinet – obecnie mój – był dobrze oświetlony, z niebieską wykładziną na podłodze i obrazkami przedstawiającymi angielskie pejzaże na ścianach. Miałam niewiele osobistych rzeczy w tym pokoju, a jedyną oznaką mego makabrycznego zawodu była gipsowa rekonstrukcja głowy zamordowanego chłopca, którego tożsamości do tej pory nie udało się nam ustalić. Podstawę szyi owinęłam mu swetrem i postawiłam go na najwyższej półce mej biblioteczki, skąd obserwował mnie szklanymi oczyma i czekał, aż ktoś zawoła go po imieniu.

  Pracowałam ciężko, byłam zaangażowana w to, co robię, i choć powtarzałam sobie dumnie, że lepiej jest być uważanym za profesjonalistę niż chodzącą legendę, czasem miałam co do tego wątpliwości.

  I cały czas czułam tu obecność Cagneya.

  Ludzie przypominali mi o nim niekończącymi się opowiastkami i anegdotkami, które z czasem potęgowały jego legendę: prawie nigdy nie nosił rękawiczek podczas robienia sekcji; często pojawiał się na miejscu zbrodni z kanapką; jeździł na polowania z policjantami i bywał zapraszany na przyjęcia z grillem przez sędziów, a poprzedni komisarz był nieszkodliwy tylko z tego powodu, że śmiertelnie bał się Cagneya.

  Wypadałam blado w porównaniu z nim, a wiedziałam, że ciągle ktoś nas porównuje. Jedynymi polowaniami i przyjęciami z grillem, na które zostawałam zapraszana, były konferencje prasowe i posiedzenia sądu, podczas których to ja byłam celem ataków, a ogień rozpalano pod moimi stopami. Jeżeli pierwszy rok doktora Alvina Amburgeya na stanowisku miał zapowiadać następne trzy lata jego rządów, to powinnam zastanowić się nad rzuceniem tej pracy. Uważał, że ma prawo stale naruszać moje terytorium; monitorował każdy mój krok i co najmniej raz na tydzień przysyłał mi pocztą elektroniczną arogancką wiadomość, domagając się dostarczenia mu danych statystycznych albo wyjaśnienia, dlaczego odsetek zabójstw stale rośnie, podczas gdy liczba innych przestępstw trochę maleje – jakby to była moja wina, że ludzie w Wirginii zabijają się nawzajem.

  Jednak nigdy, aż do tej pory, nie wzywał mnie na dywanik tak bez uprzedzenia.

  W przeszłości, gdy chciał ze mną coś omówić, albo przesyłał wiadomość pocztą komputerową, albo wysyłał któregoś ze swoich asystentów. Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że doktor Amburgey wcale nie chce poklepać mnie po plecach ani powiedzieć, że właśnie dostałam nagrodę za wspaniale wykonaną robotę.

  Spojrzałam na stertę dokumentów leżących na biurku i zastanowiłam się, w co mogę się uzbroić – teczkę z dokumentacją czy może notatnik? Z jakiegoś powodu nie chciałam iść tam z pustymi rękoma, gdyż czułam się nieomal naga. Opróżniwszy kieszenie fartucha z niepotrzebnych rzeczy, jakie miałam zwyczaj zbierać do nich podczas obchodów, zadowoliłam się wsadzeniem do nich paczki papierosów, czyli „pałeczek rakotwórczych”, jak zwykł nazywać je mój szef, i wyszłam z gabinetu.

  Doktor Amburgey królował po drugiej stronie ulicy, na dwudziestym czwartym piętrze wieżowca Monroe; nikt nie mógł patrzeć na niego z góry, z wyjątkiem okazjonalnie przelatujących gołębi. Większość jego pracowników gnieździła się na niższych piętrach albo po drugiej stronie ulicy, pod moją komendą. Nigdy do tej pory nie widziałam jego biura; nigdy mnie nie zaprosił.

  Kiedy otworzyły się drzwi windy, zobaczyłam obszerny korytarz pokryty białym dywanem i sekretarkę urzędującą za ogromnym, skonstruowanym w kształcie litery U biurkiem. Była to szczodrze przez naturę wyposażona rudowłosa pannica, mająca nie więcej niż dwadzieścia lat; kiedy spojrzała na mnie zza monitora komputera i powitała wyćwiczonym, acz uroczym uśmiechem, byłam nieomal pewna, że spyta, czy mam rezerwację i czy potrzebuję pomocy boya przy wnoszeniu walizek.

  Przedstawiłam się, lecz moje nazwisko najwyraźniej nic jej nie powiedziało.

  – Jestem umówiona z komisarzem na czwartą – dodałam.

  Sprawdziła w jego elektronicznym kalendarzu i odrzekła radośnie:

  – Faktycznie. Proszę usiąść wygodnie, pani Scarpetta, doktor Amburgey wkrótce panią przyjmie.

  Usiadłam na szerokiej, beżowej skórzanej kanapie i rozejrzałam się po lśniącym, szklanym blacie stolika do kawy, na którym piętrzyły się czasopisma; w kącie stał wazon ze sztucznymi kwiatami, lecz nigdzie nie widać było popielniczki. W dwóch różnych miejscach stały natomiast tabliczki „Dziękujemy za niepalenie”.

  Minuty ciągnęły się jak godziny.

  Rudowłosa sekretarka popijała wodę mineralną przez słomkę i pisała zawzięcie na komputerze; w pewnym momencie przerwała i zaproponowała, że może poda mi coś do p
icia. Odmówiłam z uśmiechem i jej palce znowu rozbiegły się po klawiaturze, na co komputer zareagował żałosnym bipnięciem. Dziewczyna westchnęła ponuro, jakby właśnie dostała tragiczną wiadomość od swego księgowego.

  Papierosy ciążyły mi w kieszeni i zastanawiałam się nad pójściem do toalety, by zapalić.

  O wpół do piątej na biurku sekretarki zadzwonił telefon. Dziewczyna odłożyła słuchawkę, znowu się do mnie uśmiechnęła, po czym rzekła:

  – Może pani już wejść, pani Scarpetta.

  Zdegustowana i rozkojarzona „pani” Scarpetta nie traciła czasu.

  Drzwi do gabinetu komisarza otworzyły się z cichym kliknięciem, gdy nacisnęłam mosiężną klamkę i chwilę potem trzech mężczyzn poderwało się na nogi – choć spodziewałam się zobaczyć tylko jednego. Przy biurku Amburgeya siedzieli jeszcze Norman Tanner i Bill Boltz; kiedy przyszła kolej Boltza na uściśnięcie mi dłoni, popatrzyłam mu prosto w oczy i wytrzymałam jego spojrzenie, aż zażenowany spuścił wzrok.

  Byłam zraniona i trochę zła na niego. Dlaczego nie powiedział mi, że tu będzie? Dlaczego nie odezwał się do mnie ani słowem, odkąd spotkaliśmy się przelotnie przed domem Lori Petersen?

  Amburgey zaszczycił mnie skinieniem głowy, które bardziej przypominało odprawę, i dodał: „Doceniamy, że pani przyszła”, tonem znudzonego sędziego zajmującego się drobnymi przestępstwami drogowymi.

  Był małym człowieczkiem o rozbieganych oczach, który do niedawna jeszcze pracował w Sacramento, gdzie nabrał dostatecznie dużo ogłady, by skryć swe chłopskie pochodzenie – urodził się i wychował na farmie w Wirginii Zachodniej i wcale nie był z tego dumny. Miał zamiłowanie do skórzanych, sznurkowych krawatów ze srebrnymi klamerkami, które nosił z podziwu godnym uporem do prążkowanych garniturów, a na serdecznym palcu prawej dłoni błyszczał mu ogromny turkus osadzony w srebrze. Był nieomal łysy, o ostrych kościach twarzy, prawie że przebijających się przez skórę, i bladoszarych oczach, zimnych jak lód.

  Obracany skórzany fotel został przystawiony do biurka najwyraźniej dla mnie, usiadłam więc na nim przy akompaniamencie skrzypiącej skóry, a Amburgey usadowił się za biurkiem, o którym wiele słyszałam, lecz którego nigdy nie widziałam na oczy. Było ogromne, wykonane z drewna różanego i bogato zdobione; bardzo stare, bardzo stylowe. Bardzo chińskie.

 

‹ Prev