– Ależ mamy. – Amburgey wyglądał przez okno. – Nie napiszą zbyt wiele, jeżeli nie dostarczymy im informacji. Niestety, jak na razie dostarczyliśmy ich im całkiem sporo. – Urwał. – Albo przynajmniej ktoś inny to zrobił.
Nie miałam pojęcia, dokąd on zmierza, lecz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że w moim kierunku.
– Sensacyjne wiadomości – kontynuował mój szef – zaowocowały okropnymi, tragicznymi artykułami i nagłówkami na pół strony. Wedle opinii doktora Fortosisa, to może przyspieszyć działania mordercy; dzięki takiej reakcji mediów, drań może zabić po raz kolejny już wkrótce. Zainteresowanie tłumów podnieca go, ale jednocześnie niebywale stresuje. Popęd do mordu znowu rośnie, i musi wybrać następną ofiarę, bo tylko wtedy znajdzie satysfakcję. Jak wam wszystkim wiadomo, pomiędzy morderstwami Cecile Tyler i Lori Petersen był tylko tydzień przerwy…
– Czy rozmawiał pan o tym z Bentonem Wesleyem? – przerwałam.
– Nie musiałem. Rozmawiałem z Suslingiem, jednym z jego kolegów z oddziału behawioralnego w Quantico. To znany ekspert z tej dziedziny, ma sporo publikacji na swoim koncie.
Dzięki Bogu. Nie zniosłabym myśli, że Wesley dopiero co siedział w moim pokoju konferencyjnym i ani słowem nie wspomniał o tym, o czym przed chwilą się dowiedziałam. Podejrzewam, że gdyby wiedział, byłby równie wściekły jak ja; komisarz pchał się z butami w śledztwo, co nie należało do jego obowiązków. Obchodził mnie, obchodził Marino i Wesleya, działał za naszymi plecami i brał sprawy w swoje ręce.
– Ewentualne skutki sensacyjnych wiadomości, które mogą pochodzić z przecieków informacji, czyjejś gadaniny – ciągnął Amburgey – oraz fakt, że policja może zostać oskarżona o niewypełnianie swych obowiązków w związku z tym oddalonym wezwaniem 911, oznacza, że musimy przedsięwziąć poważne środki ostrożności, doktor Scarpetta. Od tej chwili, aż do odwołania, wszystkie informacje z komendy głównej policji będą przechodzić przez ręce Billa i Norma. Pani ma nie udzielać żadnych informacji, a wszystkich ciekawskich kierować bezpośrednio do mnie. Zrozumiano?
Nigdy wcześniej nie miałam problemów z przeciekami w moim biurze i on doskonale o tym wiedział. Nigdy nie udzielaliśmy pochopnych ani zbyt szczegółowych informacji, a ja jak najbardziej ograniczałam kontakty z prasą.
Co też pomyślą sobie reporterzy – albo ktokolwiek inny – gdy odeśle się ich do komisarza po informacje, które powinni uzyskać w moim biurze? Od czterdziestu dwóch lat, odkąd istnieje w Wirginii funkcja naczelnego koronera, nic podobnego nie miało miejsca. Uciszając mnie, Amburgey pozbawi mnie autorytetu, sugerując jednocześnie, że nie może mi ufać.
Rozejrzałam się dokoła; nikt nawet nie raczył spojrzeć mi w oczy. Bill Boltz z uporem wpatrywał się w fusy na dnie swej filiżanki.
Amburgey zaczął znowu kartkować notatki.
– Najgorsza wśród dziennikarzy jest Abby Turnbull, ale to nic nowego. Nie dostaje nagród za pasywność. – Potem odwrócił się do mnie: – Czy zna pani pannę Turnbull?
– Rzadko kiedy udaje się jej przedostać dalej niż do sekretariatu.
– Rozumiem. – Przerzucił następną kartkę.
– Ona jest niebezpieczna – odezwał się Tanner. – „Times” stanowi część jednej z największych sieci w kraju. Mają własne źródła informacji.
– W takim razie nie ma wątpliwości co do tego, że to panna Turnbull sprawia nam największy kłopot. Pozostali dziennikarze po prostu komentują i cytują jej elaboracje i wzniecają kurz – skomentował Bill Boltz. – Musimy się tylko dowiedzieć, skąd, u licha, czerpie swe informacje? – I do mnie: – Musimy zabezpieczyć wszystkie możliwe kanały. Na przykład, kto oprócz ciebie ma dostęp do twoich danych?
– Kopie raportów wysyłam urzędowi miasta i policji – odrzekłam spokojnie; przecież to on i Tanner są przedstawicielami urzędu miasta i policji.
– A co z rodzinami ofiar?
– Jak na razie nie dostałam próśb o tego typu dokumenty ze strony rodzin żadnej z zamordowanych kobiet. Poza tym najprawdopodobniej odesłałabym je do twojego biura.
– A co z firmami ubezpieczeniowymi?
– Też tylko na wyraźną prośbę. Jednak po drugim zabójstwie zabroniłam moim pracownikom wysyłania raportów komukolwiek, z wyjątkiem policji i twojego biura. Od jakiegoś czasu staram się ograniczyć ich dostępność, by nie wpadły w niepowołane ręce i nie wywołały sensacji.
– Kto jeszcze? – spytał Tanner. – A co z oddziałem statystycznym? Czy przypadkiem nie mają zwyczaju podpierania się waszymi danymi? Nie wysyłacie im kopii wszystkich raportów CME-1 oraz raportów z autopsji?
Zaskoczona, nie odpowiedziałam od razu. Tanner z całą pewnością nieźle się przygotował na to spotkanie. Bo niby skąd mógłby wiedzieć o takich szczegółach działania mojego biura?
– Przestaliśmy wysyłać im dokumenty wkrótce po skomputeryzowaniu biura – wyjaśniłam. – W końcu i tak wyciągają od nas wszystkie potrzebne im dane, ale dopiero pod koniec roku, gdy sporządzają roczne raporty…
Tanner przerwał mi z siłą wystrzelonej kuli.
– Czyli zostaje tylko twój komputer. – Zaczął okręcać w palcach swój styropianowy kubeczek po kawie. – Zakładam, że dostęp do waszej bazy danych jest zastrzeżony dla bardzo niewielu osób?
– To było moje następne pytanie – mruknął Amburgey.
Doprawdy fatalnie wymierzone; nieomal wolałam, by Margaret nie wspomniała mi dziś o włamaniu do komputera w biurze.
Desperacko usiłowałam wymyślić jakąś odpowiedź, gdy w środku skręcałam się z paniki. Czy możliwe, by morderca mógł zostać pojmany już wcześniej? Czy gdyby nie zdarzyły się te przecieki, utalentowana młoda lekarka żyłaby jeszcze? Czy to możliwe, by anonimowe „medyczne źródło” było nie jakąś konkretną osobą, lecz moją bazą danych?
Zdaje się, że chwila, w której musiałam się przyznać do tego włamania, była najgorsza w moim życiu. Nie miałam jednak wyboru.
– Pomimo wszystkich zabezpieczeń ktoś dostał się do naszej bazy danych. Dziś rano znaleźliśmy dowód na to, że ktoś usiłował wyciągnąć z komputera dane na temat zabójstwa Lori Petersen. Nic nie zyskał, gdyż dane nie zostały jeszcze wprowadzone.
Przez kilka chwil nikt się nie odzywał.
Zapaliłam papierosa, na co Amburgey obdarzył mnie wściekłym spojrzeniem, po czym rzekł:
– Ale dane z trzech pierwszych spraw były?
– Tak.
– I jest pani pewna, że nie zrobił tego żaden z pracowników? Albo może ktoś z innego dystryktu?
– Jestem tego prawie stuprocentowo pewna.
Znowu cisza.
– Czy jest możliwe, że ten, kto włamał się do bazy danych, robił to już wcześniej? – zapytał wreszcie.
– Nie mamy żadnej pewności. Rutynowo zostawiamy wieczorami komputer w trybie automatycznego przyjmowania zgłoszeń, bym mogła połączyć się z nim z domu. Taki dostęp oprócz mnie ma właściwie tylko Margaret, moja analityczka komputerowa. Nie wiemy też, skąd intruz znał hasło.
– W jaki sposób wyszło to na jaw? – Tanner patrzył na mnie ze zdziwieniem. – Powiedziałaś, że odkryłyście to dzisiaj. Czy gdyby zdarzyło się to w przeszłości, nie zobaczyłybyście tego już wtedy?
– Moja analityczka odkryła to dopiero dziś, bo w piątek zostawiła echo na komputerze włączone, czego zazwyczaj nie robi. Wstukane komendy nadal były na monitorze… w przeciwnym razie nadal nic byśmy nie wiedziały.
Coś zabłysło w oczach Amburgeya, a jego twarz poczerwieniała ze złości. Podniósł nóż do otwierania listów i przeciągnął palcem po jego tępej krawędzi.
– Chyba będzie lepiej, jeżeli rzucimy okiem na te dane – postanowił. – Zobaczymy, jakiego typu informacji szukał nasz haker. Równie dobrze to może nie mieć nic wspólnego z wiadomościami, jakie ukazywały się w gazetach. Jestem pewien, że tak się właśnie okaże… Chciałbym także przejrzeć dane ze wszystkich czterech morderstw Dusiciela, doktor Scarpetta.
Ludzie zadają mi mnóstwo pytań, muszę więc wiedzieć, z czym mamy tu do czynienia.
Siedziałam bezradnie i patrzyłam na niego z rosnącą złością. Nic nie mogłam zrobić. Amburgey podejrzewał mnie, wyciągał na światło dzienne najbardziej osobiste i drażliwe sprawy prowadzone w moim biurze. Na myśl, że będzie przeglądał dane z tych spraw, że będzie gapił się na zdjęcia zmaltretowanych kobiet, zatrzęsłam się ze złości.
– Może pan przejrzeć wszystkie dane w moim biurze; nie wolno robić fotokopii ani wynosić ich z mego gabinetu – powiedziałam zimno, po czym dodałam: – Z powodów bezpieczeństwa, rzecz jasna.
– Przejrzymy je teraz. – Amburgey rozejrzał się dokoła. – Bill, Norm?
Trzej mężczyźni wstali; kiedy wychodziliśmy z jego gabinetu, komisarz powiedział rudej sekretarce, że tego dnia już nie wróci do biura. Ruda tęsknie odprowadziła Boltza wzrokiem do drzwi windy.
Rozdział siódmy
Zaczekaliśmy w jasnym słońcu na brzegu chodnika, aż zmieni się światło i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Nikt się nie odzywał, a ja szłam jakieś pięć kroków przed trzema mężczyznami, prowadząc ich dokoła, na tyły budynku. O tej porze frontowe drzwi są zamknięte.
Zostawiłam ich w pokoju konferencyjnym i pospieszyłam do swego gabinetu, by wyciągnąć dane z szuflady szafy. Słyszałam Rosę przekładającą papiery w pokoju obok. Było już po piątej, lecz nadal tu tkwiła; trochę mnie to uspokoiło. Została dłużej, gdyż wyczuła, że dzieje się coś złego, skoro zostałam wezwana do biura Amburgeya.
Kiedy wróciłam do pokoju konferencyjnego, trzej mężczyźni siedzieli obok siebie po jednej stronie stołu; podałam im dokumenty i usiadłam naprzeciw nich. Zapaliłam papierosa i pomyślałam, że Amburgey mnie wyprosi. Nie zrobił tego, więc siedziałam.
Minęła kolejna godzina.
W pomieszczeniu słychać było tylko szelest przewracanych kartek, raportów prześlizgujących się po stole z rąk do rąk oraz cichych komentarzy. Fotografie rozłożone były na blacie niczym karty do gry. Amburgey zacięcie robił notatki; w pewnej chwili kilka teczek z dokumentami ześlizgnęło się Boltzowi z kolan i rozsypało po podłodze.
– Podniosę to. – Tanner bez entuzjazmu odsunął krzesło, na którym siedział, i schylił się nieco.
– Już mam. – Boltz wydawał się zdegustowany gdy pochylał się, by zebrać dokumenty leżące pod stołem i dokoła krzesła. Wraz z Tannerem byli na tyle uprzejmi, że posegregowali je wedle numerów spraw, podczas gdy ja tylko się im przyglądałam. W tym czasie Amburgey dalej pisał, jakby nic się nie wydarzyło.
Minuty zamieniły się w godziny, a ja nadal siedziałam naprzeciw nich.
Czasem odpowiadałam na jakieś ich pytanie, lecz na ogół trzej mężczyźni nie zwracali na mnie uwagi.
Było już wpół do szóstej, gdy przenieśliśmy się do pokoju Margaret. Usiadłam przed komputerem, wyłączyłam tryb automatycznego zgłaszania i momentalnie na ekranie pojawił się kolorowy wzór stworzony przez Margaret. Amburgey zerknął do swych notatek i wyczytał numer sprawy Brendy Steppe, pierwszej ofiary Dusiciela.
Wchodząc do bazy danych, wyszukałam odpowiedni numer w kartotece i niemal natychmiast na ekranie pojawiły się dane.
W rzeczy samej, na monitorze pojawiło się ponad tuzin połączonych ze sobą tabel. Mężczyźni zaczęli gwałtownie notować wszystko, co było w nich wyszczególnione i tylko kiwali głowami, bym przeszła do następnej strony.
Zobaczyliśmy to wszyscy jednocześnie, na trzeciej stronie.
W tabeli oznakowanej: „Ubrania, rzeczy osobiste” widniał spis wszystkich przedmiotów, jakie wraz z Brendą Steppe przyjechały do kostnicy, włącznie z więzami i stryczkiem. W jednej z rubryk jak wół było napisane małymi czarnymi literkami: „beżowy pasek z materiału zadzierzgnięty dokoła szyi”.
Amburgey pochylił się nade mną i powoli przejechał palcem po monitorze.
Otworzyłam raport z autopsji Brendy Steppe i pokazałam mu, że nie to podyktowałam w protokole. W raporcie autopsyjnym napisane było: „para beżowych rajstop zaciśnięta na szyi”.
– Taak – mruknął Amburgey. – Ale proszę spojrzeć na raport sanitariuszy, którzy odpowiedzieli na zgłoszenie. Oni także wpisali beżowy pasek, czyż nie?
Szybko znalazłam raport sanitariuszy; komisarz miał rację. Sanitariusz piszący raport, opisując to, co zobaczył na miejscu zbrodni, wymienił elektryczny kabel wiążący ręce i nogi ofiary oraz beżowo-brązowy, miękki pasek dokoła szyi.
– Może jedna z twoich sekretarek, wpisując te dane – zasugerował Boltz – zerknęła na raport sanitariuszy i nie zauważyła, że dane w nim nie zgadzają się z tym, co podyktowałaś podczas autopsji?
– Bardzo wątpię – odrzekłam. – Moi pracownicy wiedzą, że dane wprowadzane do komputera mają pochodzić tylko z raportów autopsyjnych, aktów zgonów oraz raportów laboratoryjnych.
– A jednak jest to możliwe, skoro ktoś wprowadził tu dane o beżowym pasku – odezwał się Amburgey. – Przecież wszyscy to widzimy.
– Oczywiście; wszystko jest możliwe.
– W takim razie jest też możliwe, że źródłem cytowanym w prasie, z którego dziennikarze dowiedzieli się o beżowym pasku zaciśniętym na szyi ofiary, był pani komputer. Pewnie jakiś reporter włamał się do pani bazy danych albo wynajął kogoś, by zrobił to za niego. Wydrukował niedokładne informacje, bo takie właśnie otrzymał.
– Albo dostał cynk od sanitariusza, który napisał ten raport – odparłam ze złością.
Amburgey wycofał się od komputera.
– Ufam, że podejmie pani odpowiednie środki, by zabezpieczyć tę bazę danych – rzekł zimno. – Niech dziewczyna, która zajmuje się komputerami, zmieni hasło dostępu. Nie obchodzi mnie, co pani zrobi, doktor Scarpetta, ale to nie może się więcej powtórzyć. I czekam na pani pisemne oświadczenie w tej sprawie. – Podszedł do drzwi, stanął na progu i rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie. – Wyślę kopie tego oświadczenia odpowiednim organom i zastanowię się, jakie kroki mam podjąć.
I wyszedł z Tannerem depczącym mu po piętach.
Kiedy zawodzi wszystko inne, gotuję.
Niektórzy ludzie po wykańczającym dniu idą na korty i wyładowują się na Bogu ducha winnej piłeczce tenisowej albo zdzierają buty na bieżni. Moja przyjaciółka mieszkająca w Coral Gables po męczącym tygodniu ucieka na plażę z leżakiem i lekko pornograficzną książką, by spalić stres na słońcu – nigdy nikomu oprócz mnie się do tego nie przyznała, w obawie o opinię; w życiu zawodowym jest sędzią sądu stanowego. Wielu gliniarzy topi swe zmartwienia w piwie, przesiadując w barach całymi nocami.
Nigdy specjalnie nie przepadałam za sportem, a w Richmond nie ma żadnej plaży w przyzwoitej odległości od miasta. Upijanie się nie rozwiązuje żadnych problemów; gotowanie jest przyjemnością, na którą zazwyczaj brak mi czasu i choć pizza nie jest moją jedyną miłością, zawsze wychodzi mi najlepiej.
– Użyj tarki o najmniejszych oczkach – powiedziałam do Lucy, przekrzykując hałas wody lecącej do zlewu.
– Ale ser jest strasznie twardy – odparła moja siostrzenica, zaciskając zęby w bezsilnej złości.
– Podsuszony parmezan musi być twardy. I uważaj na palce, dobrze?
Skończyłam płukać zielone papryczki, pieczarki i cebulkę, wysuszyłam je ostrożnie i położyłam na desce do krojenia. Na piecu powoli gotował się sos z hanowerskich pomidorów, bazylii, oregano i startego czosnku. Na tego typu okazje zawsze trzymam w lodówce odpowiednio duży zapas przypraw i warzyw. Małe kiełbaski suszyły się na papierowym ręczniku obok kawałków świeżej wołowiny; na desce, pod mokrą ścierką do naczyń, rosło ciasto. W misce obok pyszniła się pełnomleczna mozzarella sprowadzona specjalnie z Nowego Jorku, jeszcze zapakowana w firmowe sreberko mojego ulubionego sklepu na West Avenue. W temperaturze pokojowej ser ten jest miękki jak masło, a po stopieniu cudownie się ciągnie.
– Mamusia zawsze kupuje półprodukty i dodaje do tego całe mnóstwo świństwa – wysapała Luc
y, przerywając tarcie parmezanu. – Albo kupuje gotową pizzę i podgrzewa ją w mikrofalówce.
– To godne pożałowania – odparłam całkiem szczerze. – Jak ona może przełknąć coś takiego? – Zaczęłam siekać warzywa. – Twoja babcia raczej pozwoliłaby nam umrzeć z głodu, niż godziłaby się na takie jedzenie.
Moja siostra nigdy nie lubiła gotowania, a ja po prostu nie potrafiłam tego zrozumieć. Najszczęśliwsze chwile mego dzieciństwa wiążą się z kuchnią i jadalnią; kiedy ojciec jeszcze żył, zawsze siedział u szczytu stołu i ceremonialnie nakładał nam kopiaste talerze parującego spaghetti czy fettucine, albo – w piątki – frittata. Bez względu na to, jak marnie się nam powodziło. Na stole zawsze było mnóstwo jedzenia i picia; kiedy wracałam ze szkoły, zawsze z radością wdychałam wspaniałe zapachy płynące z kuchni.
Zrobiło mi się smutno i odczułam to wręcz jak pogwałcenie tradycji, że Lucy nigdy nie zaznała podobnego szczęścia. Podejrzewam, że gdy wraca ze szkoły, zazwyczaj wita ją cisza domu, w którym obiad jest przykrym obowiązkiem, odkładanym na jak najpóźniej. Moja siostra nigdy nie powinna być matką ani Włoszką, jeżeli już o tym wspominam.
Umoczyłam dłonie w oliwie z oliwek i zaczęłam ugniatać ciasto. Pracowałam ciężko, dopóki nie poczułam bólu w mięśniach ramion.
– Czy potrafisz je kręcić, jak robią w MTV? – Lucy przerwała swą prace i patrzyła teraz na mnie szeroko otwartymi oczyma.
Zademonstrowałam.
– Ojej!
– To wcale nie takie trudne. – Uśmiechnęłam się, gdy ciasto powoli powiększało swój obwód nad moją pięścią. – Najważniejsze jest trzymać pięść zaciśniętą, by nie porobić palcami dziur w cieście.
– Pozwól i mnie! Pozwól!
– Przecież nie skończyłaś jeszcze trzeć sera… – powiedziałam z udaną surowością.
– Błagam!…
Zeszła ze swego stołka i podeszła do mnie; ujęłam jej rączki w dłonie, zanurzyłam w oliwie i zamknęłam w pięści. Zdumiałam się, widząc, że są nieomal tak duże jak moje; kiedy była dzieckiem, wcale nie tak dawno temu, jej paluszki były wielkości migdałów. Pamiętam, jak trzymała mnie za palec, gdy przyjeżdżałam w odwiedziny do siostry, i uśmiechała się do mnie, podczas gdy serce zalewała mi nieznana błogość. Układając ciasto na piąstkach Lucy, pomogłam jej powoli je okręcać.
Post Mortem Page 13