Widziałam fotografie policyjne z miejsca zbrodni. Widząc spokojną dzielnicę i pięknie odnowiony dom, trudno było wyobrazić sobie koszmar, jaki się w nim rozegrał. Patty Lewis pochodziła z bogatej rodziny mieszkającej w Shenandoah Valley, co wyjaśniało, skąd było ją stać na mieszkanie w takiej okolicy. Była pisarką pracującą na własną rękę, wolnym strzelcem. Po wielu latach zmagań właśnie osiągnęła etap, w którym redakcje z chęcią kupowały jej materiały. Tej jesieni miała się ukazać jej pierwsza nowelka.
Marino przypomniał mi, że morderca znowu wszedł przez niedomknięte okno wychodzące na tyły domu, tym razem w sypialni.
– To tamto, ostatnie z rzędu, na piętrze – powiedział, wskazując palcem.
– I przypuszczasz, że wdrapał się po magnolii rosnącej najbliżej domu, wszedł na dach ganku, a potem przez okno do sypialni?
– To więcej niż tylko przypuszczenie – odparł. – Jestem pewien. Nie mógł tego zrobić w żaden inny sposób, chyba że miał ze sobą drabinę. Nie ma problemu z wejściem na drzewo, wskoczeniem na dach i wejściem przez okno; wiem, bo sprawdzałem osobiście. Poszło mi jak po maśle. Wystarczy mieć silne ręce, by podciągnąć się z gałęzi na dach – dodał.
W domu zainstalowane były wiatraki, lecz brakowało klimatyzacji; wedle słów przyjaciółki Patty, mieszkającej w innymi mieście, lecz często przyjeżdżającej do Richmond w odwiedziny, panna Lewis miała zwyczaj spać przy otwartym oknie. Mając do wyboru bezpieczeństwo i wygodę, wybrała to drugie.
Marino powoli zawrócił i pojechał na północny wschód.
Cecile Tyler mieszkała w Ginter Park, najstarszej dzielnicy Richmond, o monstrualnych, wiktoriańskich, trzypiętrowych kamienicach, dokoła których na wszystkich kondygnacjach biegną długie balkony, wystarczająco szerokie, by jeździć po nich na wrotkach. Trawniki porośnięte są tu ogromnymi drzewami – rododendronami, dębami i magnoliami. Po słupach podpierających werandy pnie się winorośl i wciska w okiennice wysokich okien. Wyobraziłam sobie mroczne salony znajdujące się za tymi przydymionymi szybami, z wyblakłymi wschodnimi dywanami, ozdobnymi meblami i pamiątkami wciśniętymi w każdy możliwy zakamarek. Za nic w świecie nie chciałabym tu mieszkać – na sam widok dostawałam gęsiej skórki.
Dom należący do Cecile Tyler miał tylko dwa piętra i w porównaniu z resztą sąsiedztwa był względnie nowy; znajdował się dokładnie pięć i osiem dziesiątych mili od mieszkania Patty Lewis. W promieniach słońca dachówki na stromym dachu lśniły niczym srebro; okiennice oraz drzwi zostały niedawno oskrobane z farby i właśnie czekały na ponowne malowanie, które zafundowałaby im Cecile, gdyby tylko jeszcze żyła.
Morderca dostał się do środka przez okno w piwnicy w zachodnim skrzydle domu, znajdujące się tuż za ogromnym drzewem. Klamka była uszkodzona, nie miał więc najmniejszych problemów.
Cecile była samotną Murzynką, niedawno rozwiedzioną; jej eksmąż mieszkał w Tidewater i był dentystą. Pracowała jako recepcjonistka w agencji pośrednictwa pracy i kończyła wieczorowy kurs w college’u, by zrobić dyplom z zarządzania. Ostatni raz widziano ją żywą około dziesiątej wieczorem w piątek – jakieś trzy godziny przed śmiercią. Tego wieczora jadła z przyjaciółką kolację w meksykańskiej restauracji, potem wróciła prosto do domu.
Jej ciało znaleziono następnego popołudnia, w sobotę. Miała iść na zakupy z przyjaciółką; samochód Cecile nadal stał na podjeździe, gdy więc nie odpowiadała na telefony i pukanie do drzwi, zaniepokojona znajoma zajrzała przez okno w sypialni. Widok nagiego, związanego ciała na rozkopanym łóżku na długo zostanie w jej pamięci.
– Wiesz, Bobbi jest biała – mruknął Marino.
– Ta przyjaciółka Cecile? – Zapomniałam jej imię.
– Taak. Bobbi. Bogata suka, która znalazła ciało Cecile. Zawsze trzymały się razem. Bobbi jeździ czerwonym porsche… to blondynka o fantastycznej figurze… pracuje jako fotomodelka. Cały czas przesiadywała u Cecile, czasem nie wychodziła aż do rana. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to były na siebie napalone. Zupełnie nienormalne. Chodzi mi o to, że to chyba jedyne wytłumaczenie. Obie były śliczne, aż palce lizać, i wydawałoby się, że mężczyźni powinni stale się dokoła nich kręcić…
– Może to jest właśnie twoja odpowiedź – odrzekłam, rozzłoszczona. – Może to właśnie łączy wszystkie zamordowane kobiety?
Marino uśmiechnął się obleśnie; znowu mnie podpuszczał.
– Chodzi mi o to – ciągnął – że pewnie morderca jeździł sobie po tej okolicy i pewnego wieczora zobaczył Bobbi wysiadającą z czerwonego porsche. Pomyślał, że to jej chata… albo może jechał za nią któregoś razu, jak była umówiona z Cecile.
– I zamordował Cecile przez pomyłkę? Bo myślał, że to Bobbi tu mieszka?
– Ja tylko rozważam wszystkie aspekty sprawy. Jak już powiedziałem, Bobbi jest biała; wszystkie pozostałe ofiary także.
Przez długie minuty siedzieliśmy w milczeniu, przyglądając się domowi.
Pomieszanie rasowe także i mnie nie dawało spokoju. Trzy białe ofiary i jedna czarna. Dlaczego?
– Chciałbym przeanalizować jeszcze jedną rzecz – dodał Marino. – Zastanawiałem się, czy morderca nie miał przypadkiem kilku kandydatek do każdego zabójstwa… czy nie wybiera ich z jakiejś listy, którą sobie wcześniej sporządził. Trochę to dla mnie dziwne, że za każdym razem, gdy wyrusza na łowy, jego ofiara akurat tej nocy ma otwarte albo niedomknięte okno czy zepsutą klamkę. Moim zdaniem albo te morderstwa są inicjowane bez żadnych wstępnych przygotowań, facet jeździ po okolicy i wypatruje samotnej kobiety, która ma otwarte okno, albo też ma listę potencjalnych ofiar i może sprawdza je po kolei, czekając, której się noga powinie.
Nie bardzo mi się to podobało.
– Uważam, że on śledził każdą z tych kobiet – odrzekłam. – Wybrał je z tłumu i urządził polowanie. Uprzednio sprawdził domy i albo nie zastał ich w środku, albo zobaczył otwarte okna. Możliwe, że morderca ma w zwyczaju odwiedzanie okolicy swej następnej ofiary… po prostu uderza, gdy ma po temu sposobność.
Marino wzruszył ramionami i przez chwilę rozważał taką możliwość.
– Patty Lewis została zamordowana w kilka tygodni po Brendzie Steppe; poza tym na niedługo przed śmiercią wyjechała z miasta w odwiedziny do przyjaciółki. Możliwe, że próbował dobrać się do niej już wcześniej, ale nie zastał jej w domu. Taak, zapewne tak to właśnie przebiegało… Kto wie? Potem, trzy tygodnie później, załatwił Cecile Tyler… ale Lori Petersen dorwał dokładnie tydzień później. Może poszczęściło mu się przy pierwszym podejściu? Okno było otwarte, bo mąż Lori zapomniał je zamknąć. To oznacza, że morderca miał kontakt z Lori kilka dni przed jej śmiercią… i gdyby w tamten piątek jej okno było zamknięte, wróciłby za tydzień.
– Wszystkie morderstwa zdarzyły się w weekendy – mruknęłam. – To wydaje się ważnym szczegółem; za każdym razem uderza późnym wieczorem w piątek albo wcześnie rano w sobotę.
– Taak. – Marino skinął głową. – Wszystko gra. Moim zdaniem jest tak dlatego, że drań pracuje od poniedziałku do piątku… ma weekend, żeby ochłonąć po tym, co zrobił. A może podoba mu się taki schemat z zupełnie innego powodu. Może to jego gra z nami? Nadchodzi piątek, a on wie, że ludzie tacy jak ty czy ja aż skręcają się z niepokoju.
Zawahałam się przed następnym pytaniem.
– Czy sądzisz, że jego działanie ulega nasileniu? Że morduje w coraz krótszych odstępach czasu, bo jest coraz bardziej zestresowany albo podniecony zainteresowaniem mediów?
Marino nie odpowiedział od razu; kiedy się wreszcie odezwał, był śmiertelnie poważny.
– Ten świr jest jak na haju, doktorku. To u niego już nałóg; zaczął i nie potrafi przestać.
– Chcesz powiedzieć, że zainteresowanie mediów nie ma tu nic do rzeczy?
– Nie – odparł. – Wcale tego nie twierdzę. Jego schematem działania jest spokojne siedzenie na dupie i trzymanie gęby na kłódkę; może nie by�
�by taki spokojny, gdyby reporterzy tak mu tego nie ułatwiali. Te sensacyjne artykuły są dla niego darem niebios. Nie musi nic robić, a i tak wszyscy o nim wiedzą. Gdyby nikt o nim nie pisał, pewnie by się wkurzył i rozpoczął prawdziwą jatkę. Po jakimś czasie zacząłby przysyłać nam liściki albo dzwonić do burmistrza… zrobiłby wszystko, by zyskać zainteresowanie mediów; a w naszym przypadku już je ma.
Przez długi czas oboje milczeliśmy.
Potem Marino zaskoczył mnie, pytając:
– Czyżbyś gadała z Fortosisem?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Bo mówisz o eskalacji, o podnieceniu artykułami i tego typu gównie.
– Czy to właśnie powiedział ci Fortosis?
Marino zdjął okulary przeciwsłoneczne i położył na desce rozdzielczej; gdy spojrzał na mnie chwilę później, zobaczyłam w jego oczach gniew.
– Nie. Ale właśnie to wyćwierkał kilku osobom bliskim memu sercu. Po pierwsze Boltzowi, po drugie Tannerowi.
– Skąd wiesz?
– Bo w departamencie mam tyle samo wtyczek, ile na ulicach. Doskonale wiem, co się dzieje i kiedy się skończy… może.
Siedzieliśmy w milczeniu. Słońce schowało się już za dachy domów, a cienie zaczęły wypełzać na trawniki i ulice. W pewien sposób Marino uchylił drzwi, które mogły zaprowadzić nas do wzajemnego zaufania. Wiedział. Powiedział mi właśnie, że wie o wszystkim. Zastanawiałam się, czy mam odwagę otworzyć te drzwi szerzej.
– Boltz i Tanner są bardzo zaniepokojeni tymi przeciekami do prasy – odezwałam się ostrożnie.
– Równie dobrze mogliby dostać zawału, bo zaczęło padać. Takie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza gdy „kochana Abby” mieszka w tym samym mieście.
Uśmiechnęłam się ponuro; miał rację. Wystarczyło wyspowiadać się „kochanej Abby”, a następnego dnia zobaczyłoby się swe sekrety na pierwszej stronie „Timesa”.
– Ona stanowi naprawdę duży problem – ciągnął Marino. – Ma jakieś kontakty wewnątrz… gorącą linię w samym sercu departamentu. Wątpię, by szef mógł pierdnąć tak, by ona się o tym nie dowiedziała.
– Kto jest jej informatorem?
– Ujmijmy to tak: mam pewne podejrzenia, ale brak mi jeszcze dowodów. Okay?
– Wiesz, że ktoś włamał się do mojej komputerowej bazy danych? – spytałam spokojnym tonem, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie.
– Kiedy? – Spojrzał na mnie ostro.
– Nie mam pojęcia, od jak dawna to się zdarza, ale kilka dni temu odkryłam, że ktoś usiłował wyciągnąć dane na temat sprawy Lori Petersen. Mieliśmy sporo szczęścia, że to w ogóle wyszło na jaw… moja analityczka myślała o czym innym i nie wyłączyła echa na serwerze. Dzięki temu komendy wpisane przez hakera nadal były na monitorze, kiedy następnego dnia przyszła do pracy.
– Chcesz mi powiedzieć, że ktoś mógł wyciągać z twojego komputera dane od wielu miesięcy, a ty nic o tym nie wiedziałaś?
– Właśnie ci mówię.
Zamilkł i przez długie minuty prowadził z zaciętą miną.
– Czy to zmienia twoje podejrzenia? – odważyłam się zapytać.
– Uhu – burknął krótko.
– I to wszystko? – zapytałam wyprowadzona z równowagi. – Nie masz mi nic do powiedzenia?
– Nie. Oprócz tego, że chyba grunt zaczyna ci się palić pod nogami. Amburgey wie o tym?
– Tak.
– Domyślam się, że Tanner także?
– Tak.
– Hmm – mruknął. – To chyba wyjaśnia kilka rzeczy.
– Na przykład jakich? – Siedziałam jak na szpilkach i Marino o tym wiedział. – Jakich rzeczy?
Nie odpowiedział.
– Jakich rzeczy?! – Musiałam znać odpowiedź.
Popatrzył na mnie przeciągle.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak chyba będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. – Usiłowałam mówić spokojnie, lecz czułam narastające przerażenie.
– Dobra, powiem ci tyle: gdyby Tanner wiedział, że jeżdżę tu dziś z tobą, zabrałby mi odznakę.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– O czym ty mówisz?!
– Wpadłem dziś na niego w komendzie. Zaprosił mnie na małą pogawędkę; powiedział, że wraz z kilkoma zaufanymi przyjaciółmi chcą ukrócić przecieki informacji do prasy. Kazał mi nic nikomu nie wspominać o postępach dochodzenia, jakby musiał to tłumaczyć. Do licha! Ale powiedział jeszcze coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiałem. Chodzi mi o to, że mam nie przekazywać żadnych informacji biuru koronera, czyli tobie.
– Co takiego…?
Ale przerwał mi i ciągnął:
– Chodzi mi o to, że masz nic nie wiedzieć o postępach śledztwa ani nawet o naszych domysłach. Nul. Zero. Nic absolutnie. Tanner kazał ściągać nam od ciebie dane medyczne, lecz nie dawać nic w zamian. Dodał, że zbyt wiele informacji krąży w powietrzu i jedynym sposobem, by powstrzymać przeciekanie ich do mediów, jest milczenie. O śledztwie mają wiedzieć tylko osoby w nie zamieszane.
– Doskonale – warknęłam. – Czyli również ja! Te sprawy podlegają pod moją jurysdykcję! Czy wszyscy już o tym zapomnieli?!
– Hej! – przerwał mi spokojnie. – Przecież siedzimy tu wspólnie, nie?
– Taak – odparłam, trochę się uspokajając. – Siedzimy.
– Gówno mnie obchodzi, co mówi Tanner. Może jest zdenerwowany z powodu tego włamania do twojej bazy danych… może nie chce, by ktokolwiek oskarżył departament policji o wypuszczanie ważnych informacji.
– Proszę! Czyżbyś sugerował, że ja…
– A może jest zupełnie inny powód – dodał cicho, zupełnie mnie nie słuchając.
Cokolwiek by to było i tak nie zamierzał mi powiedzieć.
Gwałtownie wrzucił bieg i ruszyliśmy w stronę rzeki, na południe do Berkley Downs.
Przez następne dziesięć, piętnaście, a może dwadzieścia minut – naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu – nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Siedziałam ponura, milcząc i wpatrując się w drogę umykającą pod kołami. Czułam się tak, jakbym padła ofiarą okrutnego kawału, o którym wiedzieli wszyscy, z wyjątkiem mnie. Wrażenie odizolowania przybrało na sile, bałam się tak bardzo, że prawie przestałam wierzyć w swoją zdolność oceny sytuacji czy logicznego myślenia. Chyba nie byłam już niczego pewna.
Mogłam tylko myśleć o ruinach tego, co jeszcze przed paroma dniami było wspaniale zapowiadającą się karierą. Moje biuro zostało oskarżone o udzielanie informacji prasie; próby zmodernizowania systemu zemściły się na mnie, niszcząc moją wiarygodność.
Nawet Bill nie był już pewien mojej przyszłości. Teraz policjanci mieli zakaz dzielenia się ze mną jakimikolwiek informacjami. To się nie skończy, dopóki nie zrobią ze mnie kozła ofiarnego i nie zwalą na mnie winy za wszystkie pomyłki tego śledztwa. Prawdopodobnie Amburgey nie będzie miał innego wyboru, jak tylko przenieść mnie na inne stanowisko, oczywiście, jeżeli od razu mnie nie wywali na zbity pysk!
Marino zerknął na mnie; nawet nie zauważyłam, kiedy zjechał z drogi i zaparkował przy chodniku.
– Jak daleko? – spytałam.
– Jak daleko skąd dokąd?
– Stąd do domu Cecile Tyler?
– Dokładnie siedem i cztery dziesiąte mili – odrzekł lakonicznie, nawet nie patrząc na licznik.
W świetle dnia prawie nie rozpoznałam domu Petersenów.
Wyglądał na pusty i niezamieszkany; białe gipsowe panele na ścianach robiły się szare w szybko nadchodzącym zmierzchu. Lilie rosnące pod frontowymi oknami były doszczętnie zdeptane, prawdopodobnie przez detektywów przetrząsających każdy skrawek posiadłości w poszukiwaniu dowodów. Resztki policyjnej żółtej taśmy używanej do oznaczania miejsca zbrodni trzymały się framugi drzwi, a w zbyt wysokiej trawie leżała puszka po piwie rzucona przez bezmyślnego spacerowicza.
Dom Lori był skromnym, ładnie utrzymanym budynk
iem, typowym dla mniej zamożnej klasy średniej, które często można spotkać na przedmieściach większych miast. Do takich dzielnic wprowadzają się młodzi ludzie na progu kariery zawodowej lub starsi państwo na emeryturze.
W nieomal identycznym domu wynajęłam pokój podczas studiów medycznych w Baltimore. Podobnie jak Lori Petersen często nawet nie zdawałam sobie sprawy z otoczenia: wychodziłam z domu przed świtem i wracałam dopiero po północy następnego dnia. Rytm życia wytyczały książki, zajęcia, laboratoria i egzaminy, a nadzieja na sukces pomagała przebrnąć przez kolejny upiorny dzień, kiedy wyczerpywały się wszystkie inne zasoby energii w organizmie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, podobnie jak nie przemknęło przez myśl Lori, że ktoś całkiem mi obcy mógłby postanowić odebrać mi życie.
– Hej…
Nagle zrozumiałam, że Marino coś do mnie mówi. Patrzył na mnie z lekkim zdziwieniem.
– Dobrze się czujesz, doktorku?
– Przepraszam. Nie usłyszałam, co mówiłeś.
– Zapytałem, co o tym wszystkim myślisz. Czy masz już mapę w głowie? Co?
– Uważam, że ich śmierć nie ma nic wspólnego z miejscem zamieszkania – odrzekłam.
Nie zgodził się ze mną ani mi nie zaprzeczył. Ujął mały mikrofon radiostacji i powiedział koledze w centrali, że kończy pracę na ten dzień. Koniec jazdy.
– Dziesięć-cztery, siedem-dziesięć – zazgrzytał w głośnikach radosny głos. – Osiemnasta czterdzieści pięć… niech słońce cię nie oślepi… spotkamy się jutro o tej samej porze, kiedy zagrają naszą piosenkę.
Czyli wycie syreny oraz huk wystrzałów, pomyślałam.
Marino prychnął gniewnie.
– Kiedy zaczynałem tę robotę, za odpowiedzenie „Jasne” na zgłoszenie, zamiast „Dziesięć-cztery” inspektor dawał ci naganę i obcinał premię.
Przymknęłam oczy i rozmasowałam skronie.
– Taak, to już nie to, co dawniej – mruknął. – Nic nie jest takie samo.
Rozdział dziewiąty
Post Mortem Page 17