Niech szlag trafi Dorothy! Wiedziała, jak zarabiam na chleb! Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ciężka i wyczerpująca jest to praca. Wiedziała, że z powodu tych morderstw od początku wolałam, by Lucy nie przyjeżdżała do mnie w tej chwili; chciałam przełożyć jej wyjazd na spokojniejszy czas, lecz moja siostra jak zwykle włączyła swój urok osobisty i przekonała mnie.
„Jeżeli za bardzo będzie ci wchodzić w drogę, Kay, to po prostu odeślij ją do domu – powiedziała słodko. – Naprawdę nie ma problemu. Ale ona tak czekała na ten wyjazd! O niczym innym ostatnio nie mówi; tak bardzo cię lubi i podziwia”.
Lucy siedziała sztywno wyprostowana na krawędzi łóżka i wpatrywała się w podłogę.
– Mam nadzieję, że ich samolot rozbije się i wszyscy zginą. – To było wszystko, co od niej wyciągnęłam; pomogłam jej przebrać się w pidżamę.
– Przecież wcale tak nie myślisz, Lucy. – Podciągnęłam jej kołdrę pod brodę. – Możesz zostać ze mną przez jakiś czas. Będziemy się dobrze bawić, zobaczysz…
Zacisnęła powieki i odwróciła się twarzą do ściany.
Nie miałam pojęcia, co jej powiedzieć; jakie słowa mogłyby zmniejszyć jej ból? Przez długą chwilę siedziałam na krawędzi łóżka, patrząc na nią bezradnie. Z wahaniem przysunęłam się bliżej i zaczęłam masować jej plecy; po jakimś czasie oddech Lucy stał się regularny i powolny. Pocałowałam ją w czubek głowy i cicho zamknęłam za sobą drzwi.
Kiedy byłam na ostatnim stopniu schodów, usłyszałam samochód podjeżdżający przed dom. Otworzyłam drzwi, zanim Bill zdążył zadzwonić.
– Lucy już śpi – szepnęłam.
– Och – odparł z szelmowskim uśmiechem. – Szkoda… najwyraźniej nie jestem wart tego, by na mnie czekać…
Odwrócił się nagle, podążając za moim wzrokiem. Zza zakrętu wyjechał samochód na światłach, lecz gdy tylko znalazł się na mojej uliczce, wyłączył je i stanął, zanim zdążyłam go rozpoznać. Teraz jechał na wstecznym biegu, wycofując się pospiesznie sprzed mego domu.
Małe kamyczki prysnęły mu spod kół, gdy zawrócił i odjechał z ogromną prędkością.
– Spodziewałaś się dziś gości? – zapytał Bill, wpatrując się w ciemności.
Powoli potrząsnęłam głową. Bill zerknął na zegarek i delikatnie popchnął mnie do środka.
Kiedy tylko Marino przychodził do mnie do kostnicy, zawsze starał się dopiec Wingo, który był prawdopodobnie najlepszym technikiem autopsyjnym, z jakim kiedykolwiek miałam okazję pracować, lecz jednocześnie najbardziej podatnym na ciosy.
– …taak… to jest właśnie to, co specjaliści nazywają bliskim spotkaniem czwartego stopnia z fordem… – mówił głośno Marino, a policjant z drogówki zarechotał.
Wingo poczerwieniał na twarzy; wsadził czerwoną wtyczkę piły elektrycznej do końcówki przedłużacza wiszącej nad stalowym stołem.
Unurzana po nadgarstki we krwi, mruknęłam cicho:
– Olej ich, Wingo.
Wingo był stanowczo zbyt wrażliwy i czasem bardzo się o niego martwiłam. Tak łatwo identyfikował się z ofiarami, że zdarzało się, iż płakał przy niektórych sekcjach zwłok, gdy delikwent był wyjątkowo poturbowany.
Tego ranka życie spłatało jeszcze jednego ze swych okrutnych figli. Zeszłego wieczora młoda kobieta poszła do baru w spokojnej, wiejskiej okolicy i gdy wracała do domu około drugiej nad ranem, została potrącona przez samochód, który nawet się nie zatrzymał. Policjant z drogówki, który znalazł jej ciało i szukał w kieszeniach jakiegoś dowodu tożsamości, odkrył w portfelu paseczek materiału z chińskiego ciasteczka z przepowiednią, na którym było napisane: „Wkrótce spotka cię coś, co na zawsze odmieni twe życie”.
– Albo może miała nadzieję na coś większego… jakiegoś TIR-a…
Byłam już o krok od powiedzenia Marino, by poszedł do diabła i mi nie przeszkadzał, gdy wszystkie dźwięki utonęły w donośnym głosie piły, przypominającym buczenie ogromnego dentystycznego wiertła. Gdy Wingo zaczął przecinać czaszkę martwej kobiety, w powietrze uniósł się pył z ciętej kości i Marino wraz z drugim policjantem wyszli pospiesznie do sali obok, w której właśnie trwała sekcja ofiary strzelaniny.
Gdy Wingo wyłączył piłę i odłożył czubek czaszki na stół obok, szybko zbadałam mózg dziewczyny. Żadnych krwiaków ani krwotoków…
– To wcale nie jest śmieszne – odezwał się Wingo z urazą w głosie. – Ani trochę. Jak ktoś może się śmiać z podobnego nieszczęścia?…
Choć młoda kobieta miała kilka stłuczeń na głowie, śmiertelne okazało się strzaskanie kręgosłupa i kości miednicy spowodowane uderzeniem w pośladki tak mocnym, że do tej pory na skórze utrzymały się odciski zderzaka pojazdu. Nie potrącił jej żaden sportowy samochód o niskim zawieszeniu, lecz raczej ciężarówka.
– Zachowała to, bo coś to dla niej znaczyło… może chciała wierzyć w tę przepowiednię… Może właśnie dlatego wybrała się do baru? Szukała kogoś, na kogo czekała całe życie. A okazało się, że spotkała tylko pijanego kierowcę ciężarówki, który ją potrącił i wepchnął do rowu pięćdziesiąt stóp dalej.
– Wingo – mruknęłam, zabierając się do robienia zdjęć. – Lepiej nie wyobrażać sobie podobnych rzeczy…
– Ale ja nie potrafię…
– To się naucz.
Spojrzał zranionym wzrokiem w kierunku drzwi, za którymi zniknął Marino; ten nigdy nie spoczął, dopóki nie dopiekł chłopakowi. Biedny Wingo. Większość członków okrutnego i bezwzględnego świata wymiaru sprawiedliwości zupełnie go nie rozumiała: nie śmiał się z ich dowcipów ani nie zachwycały go ich opowieści z pola walki… poza tym, był, no, trochę dziwny.
Wysoki i szczupły, miał czarne włosy przystrzyżone bardzo krótko wokół głowy, z roztrzepanym wiechciem na czubku i cienkim pejsikiem wijącym się na karku. Miał ten typ delikatnej urody, że w swych luźnych ubraniach i europejskich skórzanych butach z łatwością mógł uchodzić za modela. Nawet jego niebieski fartuch, który sam kupił i sam prał, miał w sobie coś stylowego. Nie flirtował ze mną; zdawało się, że nie ma nic przeciwko temu, by kobieta wydawała mu polecenia. Nigdy nie zdawał się w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, jak wyglądam pod fartuchem czy kostiumem. Czułam się przy nim tak swobodnie, że gdy przy paru okazjach wszedł do szatni, kiedy się przebierałam, właściwie nie zwróciłam na to uwagi.
Podejrzewam, że gdybym zastanowiła się nad jego seksualnymi preferencjami, gdy kilka miesięcy temu ubiegał się o pracę, mogłabym mieć więcej wątpliwości i być może wcale bym go nie zatrudniła, ale nawet przed sobą nie lubiłam się do tego przyznawać.
Jakże łatwo jest myśleć stereotypowo, gdy na co dzień spotyka się najgorszych z każdego rodzaju ludzi. W kostnicy widziałam transwestytów ze sztucznymi piersiami i sztucznie wypełnionymi biodrami; homoseksualistów, którzy wpadli w furię i zamordowali swych kochanków, albo młodociane męskie prostytutki, zamordowane gdzieś w krzakach przez homofobów. Widziałam więźniów z obscenicznymi tatuażami na całym ciele, którzy znani byli z gwałcenia wszystkiego, co tylko chodziło na dwóch nogach, oraz zarażonych AIDS zagorzałych przeciwników kondomów, którzy zabawiali się w łaźniach i barach, nie przejmując się tym, kto złapie od nich śmiertelną chorobę.
Wingo nie pasował do żadnej z tych grup. Wingo był po prostu sobą i kropka.
– Da pani sobie tu już radę? – spytał; gniewnymi ruchami mył rękawiczki i ręce z krwi.
– Taak, sama dokończę – odrzekłam, mierząc jednocześnie długość rany na tylnej powierzchni uda dziewczyny.
Wingo podszedł do szafki pod ścianą i wyjął buteleczki płynu dezynfekującego, szmatki i inne dziwne przedmioty, których używał do czyszczenia piły. Potem wsadził na głowę małe słuchawki od walkmana, którego stale nosił przy pasku od spodni, i po chwili, pogrążony w muzyce i pracy, zapomniał o całym świecie.
Piętnaście minut później czyścił małą lodóweczkę, gdzie przez
weekend przechowywaliśmy dowody z autopsji. Kątem oka zobaczyłam, że coś z niej wyciąga i przygląda się temu przez długą chwilę.
Kiedy podszedł do stołu, przy którym pracowałam, słuchawki walkmana miał zsunięte na szyję; na jego twarzy malował się dziwny wyraz. W dłoni trzymał niedużą tekturową teczkę z próbkami PERK-u.
– Um… doktor Scarpetta? – odezwał się, odkaszlnąwszy cicho. – Znalazłem to w lodówce.
Nie powiedział nic więcej.
Nie było takiej potrzeby.
Z przykrym uczuciem ściskania w żołądku odłożyłam skalpel. Z boku teczki napisany był numer sprawy, imię i nazwisko oraz data autopsji Lori Petersen – z której dowody oddałam cztery dni temu.
– Znalazłeś to w lodówce? Coś tu nie gra.
– Z tyłu, na dolnej półce. – Zawahał się, po czym dodał: – Nie jest podpisana. Chodzi mi o to, że pani jej nie podpisała.
Musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie.
– Oczywiście, że jej nie podpisałam – odparłam ostro. – W sprawie Lori Petersen zebrałam tylko jeden PERK, Wingo.
Ale już w chwili gdy wypowiadałam te słowa, poczułam niepokój; usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było.
Przechowałam próbki z autopsji Lori Petersen w lodówce przez weekend wraz z próbkami z innych sobotnich spraw. Jak przez mgłę pamiętałam, że własnoręcznie dostarczyłam jej PERK do laboratorium w poniedziałek wraz z tekturową teczką, w której znajdowały się próbki wymazów z ust, odbytu i pochwy. Nigdy nie oddawałam do analizy wyłącznie PERK-u, zawsze załączałam plastikowe torebki z próbkami włosów, probówki i wszystko inne.
– Nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło – rzekłam z przekonaniem.
Niespokojnie przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i odwrócił wzrok. Doskonale wiedziałam, o czym myśli; dałam plamę, a on bardzo nie chciał mówić mi tego w oczy.
Zawsze istniało zagrożenie. Przerabialiśmy to z Wingo setki razy w przeszłości, odkąd Margaret wprowadziła do komputera w kostnicy program do oznakowywania próbek.
Zanim którykolwiek z patologów rozpoczął autopsję, szedł do komputera i wpisywał dane osobowe delikwenta, którego miał kroić. Komputer generował tabele na wpisanie wszystkich możliwych do zgromadzenia próbek, takich jak krew, żółć, mocz, zawartość żołądka oraz PERK i drukował odpowiednie etykietki na papierze samoprzylepnym. Zaoszczędzało to mnóstwo czasu; zakładając – rzecz jasna – że patolog będzie bardzo uważał i odpowiednią tabelkę naklei na właściwą tubkę.
Był tylko jeden aspekt tego cudu techniki, który mnie niepokoił – zawsze zostawało kilka etykietek niezapisanych, ponieważ nigdy nie udało się nam zebrać wszystkich próbek; laboratoria były przeładowane pracą, a siły roboczej zawsze było za mało. Niby po co miałam wysyłać ścinki paznokci do analizy, skoro osiemdziesięcioletni pacjent zszedł na zawał podczas koszenia trawnika?
Co zrobić z wolnymi etykietkami? Z całą pewnością lepiej było nie zostawiać ich na wierzchu, bo zawsze ktoś mógł się pomylić i przykleić je na niewłaściwe tubki. Większość patologów po prostu darła je i wyrzucała do kosza. Ja miałam zwyczaj wkładać je do akt sprawy zmarłego, by w każdej chwili wiedzieć, co w jego przypadku było badane, a co nie, i jak dużo próbek wysłałam do analizy.
Wingo przeszedł na koniec sali i sprawdził dziennik; czułam na sobie wzrok Marino, nadal czekającego za szklanymi drzwiami na kule wyciągnięte z ciała denata. Ruszył w moją stronę, gdy tylko Wingo znowu przy mnie stanął.
– Tamtego dnia mieliśmy sześć spraw – odezwał się, jakby nie widząc zbliżającego się Marino. – To była sobota; dobrze pamiętam. Na stole leżało mnóstwo etykietek, może więc jedna z nich…
– Nie – odparłam głośno. – Zupełnie nie widzę, jak by to się mogło stać… Nie zostawiłam na wierzchu ani jednej etykietki z jej sprawy. Były przy moich dokumentach, przypięte do nich…
– Cholera – zaklął Marino ze zdumieniem. Spoglądał mi przez ramię. – Czy to jest to, co mi się wydaje?
Pospiesznie ściągnęłam rękawiczki, wzięłam kartonowy folder od Wingo, podważyłam taśmę klejącą i zajrzałam do środka. Wewnątrz znajdowały się cztery próbniki, z czego trzy były czymś umazane, lecz nikt ich nie oznakował w standardowy sposób literkami „O”, „A” i „W” w zależności od zawartości; w ogóle nie były oznakowane z wyjątkiem standardowej etykietki na zewnątrz.
– Może więc oznaczyła to pani, chciała do czegoś użyć, a potem się rozmyśliła? – zasugerował Wingo.
Nie odpowiedziałam od razu; nie mogłam sobie przypomnieć!
– Kiedy ostatni raz sprawdzałeś zawartość lodówki? – spytałam.
Wzruszył ramionami.
– W zeszłym tygodniu; zdaje się, że w ubiegły poniedziałek, kiedy wyciągałem wszystkie próbki, by doktorzy mogli je zanieść na górę do laboratoriów. W ostatni poniedziałek miałem wolne. Dziś po raz pierwszy od zeszłego tygodnia zajrzałem do środka.
Dopiero teraz przypomniałam sobie, że w poniedziałek Wingo faktycznie miał urlop; osobiście wyjęłam próbki ze sprawy Lori Petersen z lodówki i zaniosłam je na górę. Czy jest możliwe, bym zapomniała o kartonowej teczce? Czy jest możliwe, bym była tak zmęczona, tak rozkojarzona, że pomyliłam próbki z jej sprawy z próbkami któregoś z pozostałych nieboszczyków? A jeżeli tak, to który z PERK-ów faktycznie pochodził od Lori Petersen, ten, który oddałam do laboratorium, czy ten, który teraz trzymałam w rękach? To chyba sen! Przecież zawsze uważałam, co robię!
Rzadko kiedy wychodziłam z kostnicy, nie zmieniwszy ubrania; właściwie nigdy. Nawet w czasie alarmu przeciwpożarowego. Kilka minut później laboranci przyglądali mi się ze zdumieniem, gdy wpadłam na górę w zielonym fartuchu zachlapanym krwią. Betty siedziała w swoim maleńkim gabinecie na trzecim piętrze i popijała kawę. Wystarczyło, by na mnie spojrzała; zamarła z kubkiem w pół drogi do ust.
– Mamy problem – rzekłam bez wstępu. Patrzyła na kartonowy folder, który miałam w ręce; na etykietkę.
– Wingo znalazł to przed kilku minutami w lodówce na dole.
– Och, Boże – szepnęła.
Idąc za nią do laboratorium serologicznego, wyjaśniłam, że nie pamiętam, bym robiła podwójne wymazy ani dwa zestawy PERK w sprawie Lori Petersen; nie miałam pojęcia, co się dzieje.
Betty naciągnęła rękawiczki i sięgnęła po buteleczki stojące w specjalnej szafce.
– Uważam, że te, które mi przysłałaś, Kay, to prawdziwe wymazy Lori Petersen – powiedziała. – Pasują do innych próbek płynów organicznych z jej ciała, a także wyszło na nich, że napastnik był nonsekreterem. To, co znalazł Wingo, musi być dodatkowym zestawem, o którym po prostu zapomniałaś.
Znowu poczułam wątpliwości. Przecież zebrałam tylko jeden zestaw wymazów, prawda? Czy mogłabym przysiąc? Ostatnia sobota jawiła się w mej pamięci jako ciąg rozmytych wydarzeń. Nie potrafiłam przypomnieć sobie wszystkich swoich kroków z absolutną pewnością.
– Podejrzewam, że nie ma przy tym żadnych innych próbek? – spytała Betty.
– Żadnych – odparłam. – Tylko folder wymazów. To wszystko, co Wingo znalazł.
– Hmm – mruknęła. – Zobaczmy, co tu mamy. – Ułożyła wymazy pod mikroskopem, przyglądała im się przez dłuższą chwilę, a potem rzekła: – Mamy tu duże łuskowate komórki, czyli to wymazy albo z ust, albo z pochwy; na pewno nie z odbytu. No i – dodała – nie widzę spermy.
– Boże – jęknęłam.
– Zaraz sprawdzimy – odrzekła.
Otworzyła pakieciki z wymazami i pokropiła je wodą, potarła o nie papierowe krążki i za pomocą medycznego zakraplacza dodała do nich kilka kropel odczynnika. Następnie niebieską sól… Czekałyśmy na pierwsze przebłyski purpury, lecz nic się nie stało.
Wymazy nie zareagowały. Mokre plamki na białych krążkach papieru bardzo mnie niepokoiły. Wpatrywałam się w nie przez długi czas, jakbym chciała zmusić je do zareag
owania… jak gdybym chciała, żeby potwierdziły obecność płynu nasiennego. Chciałam wierzyć, że to, co znalazł Wingo, było dodatkowym zestawem wymazów; chciałam wierzyć, że faktycznie zrobiłam dwa zestawy PERK-u i tylko o tym nie pamiętałam. Nie chciałam wierzyć tylko w to, co widziałam przed oczyma.
Wymazy, które Wingo znalazł w lodówce, nie mogły pochodzić ze sprawy Lori Petersen. To było niemożliwe.
Ponura mina Betty zdradzała, że i ona się martwi; robiła, co w jej mocy, by to przede mną ukryć, lecz znałam ją zbyt dobrze.
Potrząsnęłam głową.
– W takim razie mało prawdopodobne, by pochodziły ze sprawy Lori Petersen – wreszcie odezwała się niechętnie. – Zrobię, co tylko można, by je pogrupować. Zobaczę, czy nie mają w sobie ciałek Barra albo czegoś w tym stylu.
– Będę ci bardzo wdzięczna – odparłam, oddychając głęboko.
– Płyny, które oddzieliłam od płynów ustrojowych zabójcy, zgadzają się z próbkami krwi Lori – ciągnęła, najwyraźniej starając się mnie pocieszyć. – Nie sądzę, byś miała powód do zmartwień. Nie mam żadnych wątpliwości co do próbek, które mi przyniosłaś w poniedziałek…
– Ale ludzie będą mieć wątpliwości – odparłam, bardzo nieszczęśliwa.
Prawnikom to się spodoba. Dobry Boże, ależ będą zachwyceni. Sprawią, że sędziowie przysięgli będą wątpić w tożsamość każdej próbki pobranej z ciała Lori; sprawią, że ława przysięgłych zacznie podejrzewać, czy aby do Nowego Jorku na badania DNA wysłaliśmy odpowiednie próbki. Niby kto może im zagwarantować, że nie pochodziły z ciała innej ofiary, zupełnie nie związanej ze sprawą Dusiciela?
Post Mortem Page 19