Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 21
Post Mortem Page 21

by Patricia Cornwell


  Tuż przed południem pracowałam w kostnicy sam na sam z Wingo; ja myłam skalpele, a on wycierał podłogę. Słyszałam ciche skrzypienie jego trampek na mokrych klepkach.

  – Podobno wczoraj postawili na nogi ponad stu nadprogramowych policjantów – odezwał się w pewnej chwili.

  Przeszłam do biurka i zaczęłam wypisywać akty zgonów.

  – Miejmy nadzieję, że na coś się to zdało.

  – Na jego miejscu nie wytknąłbym wczoraj nosa z domu. – Wingo zabrał się do wycierania stołów. – Musiałby być szalony, żeby się na to odważyć. Jeden z gliniarzy powiedział mi, że zatrzymywali każdego, kto się włóczył po ulicach. Jeżeli zobaczyli kogoś wychodzącego na spacer bez psa, zatrzymywali go. A jeśli widzieli samochód zaparkowany w dziwnym miejscu, spisywali numery rejestracyjne.

  – Jaki gliniarz? – Spojrzałam na niego; tego dnia nie mieliśmy żadnego ciała z Richmond, więc żaden gliniarz z Richmond nie pojawił się w kostnicy. – Kto ci o tym mówił?

  – Taki jeden z powiatu James City, który przyjechał z tym topielcem.

  – Z powiatu James City? Skąd on wiedział, co się działo wczoraj w Richmond?

  Wingo popatrzył na mnie ciekawie.

  – Bo jego brat jest tu gliniarzem.

  Odwróciłam się, by nie mógł zobaczyć mej irytacji. Zbyt wiele osób nie potrafiło trzymać gęby na kłódkę. Gliniarz, którego brat pracował dla policji Richmond, powiedział to wszystko Wingo, obcemu człowiekowi, ot tak? Co jeszcze mówił? I komu? Stanowczo zbyt wiele się mówi o tych sprawach. Złapałam się na tym, że nawet w najniewinniejszych zdaniach doszukuję się podtekstów.

  – Moim zdaniem facet przywarował – kontynuował Wingo. – Chce się ukryć, dopóki wszystko nie przycichnie. – Urwał i ostatnim pociągnięciem szmatki dokończył mycie stołu. – Albo to, albo też zamordował kogoś zeszłej nocy, tylko jeszcze nie znaleziono ciała.

  Nic nie odpowiedziałam, czując, że wzbiera we mnie irytacja.

  – Chociaż sam nie wiem. Trudno jest mi uwierzyć, żeby jednak spróbował. Moim zdaniem to by było zbyt ryzykowne. Ale wiem, jakie są teorie na ten temat… Mówią, że niektórzy tacy faceci dostają z czasem absolutnej szajby. Niby wodzą wszystkich za nosy, ale tak naprawdę to chcą, żeby ich złapano. Nie potrafią się powstrzymać od popełniania przestępstw i błagają, by ktoś to zrobił za nich…

  – Wingo – ostrzegłam go, lecz mnie nie słuchał.

  – Możliwe, że jest po prostu chory… – ciągnął. – Jestem pewien, że zdaje sobie z tego sprawę. Może błaga, by ktoś go uratował od samego siebie…

  – Wingo! – Podniosłam głos i gwałtownie odwróciłam się do niego na krześle. Chciałam odwołać te słowa, lecz już było za późno; wisiały w ciszy kostnicy… – On nie chce zostać złapany!

  Rozchylił usta, zdziwiony moim gniewem.

  – Ojej… Nie chciałem pani zdenerwować, doktor Scarpetta, ja tylko…

  – Wcale nie jestem zdenerwowana – warknęłam. – Ale ludzie tacy jak ten sukinsyn wcale nie chcą zostać złapani, okay? On nie jest chory! Okay? To psychopata, zły do szpiku kości… robi to, bo to właśnie lubi, okay? On chce to robić.

  Wingo, skrzypiąc cicho butami po podłodze, przeszedł do zlewu i zaczął go myć małą szczoteczką. Nie patrzył na mnie.

  Przyglądałam mu się długą chwilę; poczułam wyrzuty sumienia.

  Mył zlew, nie podnosząc głowy, a ja czułam się naprawdę fatalnie.

  – Wingo? – Wstałam od biurka. – Wingo? – Niechętnie podszedł do mnie, a ja lekko dotknęłam jego ramienia. – Przepraszam. Nie miałam żadnego powodu, by na ciebie naskakiwać.

  – Nie ma sprawy – odparł; niepokój w jego oczach działał mi na nerwy. – Wiem, co pani teraz przechodzi… Te sprawy mnie też przyprawiają o szaleństwo. Cały czas siedzę i usiłuję coś wymyślić… Ma pani na głowie strasznie dużo rzeczy, a ja zupełnie nie wiem, jak pomóc. Po prostu chciałbym jakoś pomóc, to wszystko…

  O to więc chodzi! Nie tyle zraniłam jego uczucia, ile raczej wzmogłam niepokój. Wingo martwił się o mnie. Wiedział, że w ostatnich dniach nie jestem sobą, wiedział, że zbliżam się do granic załamania nerwowego. Może wszyscy inni widzieli to równie wyraźnie? Przecieki do prasy, włamanie do komputera, źle naklejone etykietki. Może nikogo właściwie nie zdziwi, jeżeli ktoś oskarży mnie o brak kompetencji…

  „Już od dawna widać było oznaki – powiedzą. – Była taka nerwowa”.

  Źle sypiałam. Nawet jeżeli próbowałam się odprężyć, okazywało się, że mój mózg jest maszyną bez wyłącznika. Pracował i pracował, dopóki nie zaczynał się przegrzewać, a nerwy nie napinały się jak postronki.

  Zeszłego wieczora usiłowałam rozweselić Lucy, zabierając ją na kolację i do kina; cały czas, gdy siedziałyśmy w restauracji, a potem gdy oglądałyśmy film, czekałam, aż odezwie się mój pager, a co dwie minuty sprawdzałam, czy przypadkiem baterie się nie wyładowały. Nie wierzyłam, by piątkowy wieczór mógł minąć w spokoju.

  Do trzeciej po południu skończyłam dyktować dwa raporty z autopsji i właśnie szłam w stronę windy, gdy w moim gabinecie zadzwonił telefon. Popędziłam z powrotem i chwyciłam słuchawkę.

  Dzwonił Bill.

  – Nadal jesteśmy na dziś umówieni?

  Nie mogłam odmówić.

  – Już nie mogę się doczekać – odparłam, siląc się na entuzjazm, którego wcale nie czułam. – Jednak wcale nie jestem przekonana, czy moje towarzystwo jest dziś cokolwiek warte.

  – Zaryzykuję.

  Wyszłam z biura.

  Był kolejny słoneczny dzień, gorętszy niż wszystkie poprzednie. Trawa dokoła mego budynku zaczęła schnąć, a jadąc do domu, usłyszałam przez radio, że jeżeli nie spadnie deszcz, cały zbiór pomidorów tego lata wyschnie na polach. Była to doprawdy dziwna i niepokojąca wiosna; po długich tygodniach palącego słońca, na niebie pojawiały się, dosłownie znikąd, czarne chmury, błyskawice odcinały prąd w całym mieście, a ogromne krople deszczu zbijały kwiaty, pąki i owoce z drzew i krzewów. To było tak, jakby wylać spragnionemu człowiekowi wiadro wody na głowę – nie miałby nawet czasu napić się paru kropli.

  Czasem ze zdumieniem odkrywałam podobieństwa rządzące moim życiem i przyrodą – związek z Billem był dokładnie taki jak tegoroczna pogoda. Zawojował mnie gwałtownie i dziko, podczas gdy tak naprawdę do szczęścia wystarczyłby mi tylko delikatny deszczyk. Czekając na niego tego popołudnia, jednocześnie miałam nadzieję, że nie przyjedzie.

  Jak zwykle był punktualny – podjechał pod mój dom dokładnie o piątej.

  – To jest i dobre, i złe zarazem – zauważył, gdy siedzieliśmy na patio z tyłu domu i smażyliśmy steki na grillu.

  – Złe? – spytałam. – Chyba nie mówisz poważnie, Bill.

  Mimo iż słońce stało już dość nisko na niebie, nadal prażyło mocno; chmury co chwilę je zasłaniały, rzucając na nas to chłodny cień, to gorące białe światło, a wiatr wiał dość gwałtownie i w powietrzu czuć było nadchodzącą zmianę pogody.

  Wytarł twarz rękawem koszuli i spojrzał na mnie spod oka. Powiewy wiatru przyginały gałęzie, papierowy ręcznik pofrunął na drugą stronę patio.

  – Złe, Kay, bo cisza może oznaczać, że wyjechał z miasta.

  Cofnęliśmy się od rozpalonych węgli i powoli piliśmy piwo z puszek. Nie mogłam znieść myśli, że morderca przeniósł się do innego miasta; chciałam, żeby pozostał w Richmond. Przynajmniej tu znaliśmy jego zwyczaje. Bałam się, że może zacząć polować na kobiety w innych regionach stanu czy może nawet kraju, gdzie nad jego ofiarami będą pracowali inni koronerzy i inni policjanci, nie wiedzący na jego temat tyle, ile my. Nic tak nie rozkłada śledztwa, jak zaangażowanie policjantów z kilku jurysdykcji. Gliniarze są zazdrośni o swe podwórko, a każdy inspektor sam chce dokonać aresztowania; każdy uważa, że sam najlepiej rozwiąże sprawę i nie chce z nikim współpracować.

  Podejrzewam, że ja także zbliżałam się do takiego p
unktu. Ofiary Dusiciela stały się moimi bliskimi znajomymi, a jedyną nadzieją na sprawiedliwość był proces w Richmond. Jeżeli nie udowodnimy mu zabójstw dokonanych tutaj, a zostanie oskarżony w innym mieście, nikt nie upomni się o ofiary z Richmond; zostaną potraktowane jako wstęp, ćwiczenie. Było to oburzające! Może się jeszcze okazać, że niepotrzebnie spotkały mnie te wszystkie przykrości w pracy.

  Bill polał rozżarzone węgle specjalnym płynem zapalającym i cofnął się od płomienia. Potem odwrócił się do mnie; twarz miał zaczerwienioną z gorąca.

  – Co z twoim komputerem? – spytał. – Są jakieś nowe wieści?

  Zawahałam się; wykręcanie się od odpowiedzi nie miało sensu, gdyż Bill doskonale wiedział, iż nie posłuchałam rozkazu Amburgeya i nie zmieniłam hasła na serwerze ani nie zrobiłam nic innego, by „zabezpieczyć” bazę danych. Stał tuż obok mnie, gdy w poniedziałek wieczorem włączałam tryb automatycznego przyjmowania zgłoszeń i aktywowałam echo, jakby zapraszając intruza do ponownego włamania.

  – Zdaje się, że jak na razie nikt więcej się nie włamał, jeżeli o to ci chodzi.

  – A to ciekawe – mruknął, pociągając długi łyk piwa. – To nie ma sensu. Można by pomyśleć, że ten, komu zależało na wydostaniu akt sprawy Lori Petersen, spróbuje jeszcze raz.

  – Jej sprawy nie ma w bazie danych – przypomniałam mu. – Nic nowego nie zostanie wprowadzone do komputera, dopóki te sprawy nie zostaną zakończone.

  – No więc akt nie ma w komputerze, ale skąd niby ona może o tym wiedzieć, jeżeli nie sprawdzi.

  – Ona?

  – Ona, on… co za różnica? Ten, kto się wcześniej włamał.

  – No, cóż… za pierwszym razem ten ktoś usiłował wyciągnąć akta Lori i nie udało mu się.

  – Nadal nic z tego nie rozumiem, Kay – nalegał. – Jeżeli się nad tym dobrze zastanowić, to sam fakt, iż ktoś próbował, nie ma zbyt wiele sensu. Każdy, kto choćby trochę zna się na wprowadzaniu danych do komputera, powinien wiedzieć, że akta autopsji z soboty raczej nie będą w bazie danych w poniedziałek rano.

  – Zawsze warto spróbować – odparłam.

  Ostatnio w obecności Billa byłam podenerwowana; nie potrafiłam się odprężyć i cieszyć mile spędzanym wieczorem.

  Butelka czerwonego winna oddychała na blacie w kuchni; Lucy robiła sałatkę i była w zaskakująco dobrym nastroju, biorąc pod uwagę fakt, że jej matka nie raczyła się do nas odezwać ani słowem, odkąd wyjechała ze swoim ilustratorem do Nevady. Lucy wydawała się zadowolona z życia; zaczęła chyba wierzyć, że już na zawsze zostanie ze mną i coraz częściej wspominała – co bardzo mnie irytowało – że miło byłoby, gdybym „wyszła za mąż za pana Boltza”.

  Prędzej czy później jej marzenia wezmą w łeb – wróci do domu, gdy tylko jej matka na powrót pojawi się w Miami, a ja na pewno nie wyjdę za mąż za Billa.

  Przyglądałam mu się tak, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Wpatrywał się w płonące węgle, puszkę piwa trzymał w obu dłoniach, na rękach i nogach miał drobne złote włoski. Widziałam go przez cienki welon unoszącego się żaru i dymu; zastanawiałam się, czy to symbol rosnącego między nami dystansu?

  Dlaczego jego żona zastrzeliła się z rewolweru należącego do niego? Czy było to po prostu dla niej najwygodniejsze? Rewolwer miał tylko spełnić swoje zadanie? Czy może miał ukarać Billa za grzechy, o których nic nie wiedziałam?

  Jego żona strzeliła sobie w pierś, siedząc w łóżku – ich małżeńskim łóżku. Pociągnęła za spust w poniedziałek rano, parę godzin czy może raczej minut po tym, jak skończyli się kochać. PERK z jej sprawy zareagował pozytywnie na obecność spermy. Kiedy przyjechałam na scenę, by zabrać ciało do kostnicy, w powietrzu unosił się jeszcze delikatny zapach perfum. Jakie były ostatnie słowa Billa, zanim tego ranka wyszedł do pracy?

  – Ziemia do Kay… – Z trudem skupiłam na nim wzrok. – O czym tak myślisz? – spytał, obejmując mnie w talii ramieniem. Na policzku poczułam ciepło jego oddechu. – Powiesz mi?

  – Tak tylko się zastanawiałam…

  – Nad czym? I tylko mi nie mów, że znowu nad tymi sprawami.

  Postanowiłam mu powiedzieć.

  – Bill, brakuje kilku papierów z teczki z aktami, które przeglądaliście w poniedziałek wraz z Amburgeyem i Tannerem…

  Dłoń, która gładziła mnie do tej pory po plecach, zamarła.

  – Jakich papierów?

  – Nie jestem do końca pewna – odparłam ze zdenerwowaniem. Nie odważyłam się podać mu szczegółów, powiedzieć o zaginionej etykietce PERK-u ze sprawy Lori Petersen. – Zastanawiałam się tylko, czy może zauważyłeś, by ktoś coś przez przypadek…

  Gwałtownie cofnął ramię i wypalił:

  – Cholera! Czy nie możesz zapomnieć o tych cholernych sprawach na jeden pieprzony wieczór?

  – Bill…

  – Dość już tego, dobra? – Wepchnął ręce w kieszenie spodni i odwrócił ode mnie wzrok. – Jezu, Kay. Ty mnie doprowadzasz do szaleństwa! One nie żyją. Te kobiety już od dawna nie żyją, do kurwy nędzy! Są martwe! Sztywne! Ale my żyjemy, okay? Życie toczy się nadal! A w każdym razie powinno… Jeżeli nie przestaniesz tak się tym przejmować, zginiesz… oboje zginiemy.

  Lecz przez resztę wieczoru, podczas gdy Bill i Lucy gawędzili o mało ważnych rzeczach, ja wsłuchiwałam się w ciszę; w każdej chwili spodziewałam się telefonu od Marino.

  Kiedy wreszcie rozległ się dzwonek, było już rano i deszcz bił monotonnie o dach mego domu. Nie mogłam sobie przypomnieć, co mi się śniło.

  Po omacku odnalazłam słuchawkę.

  Nikt nie odpowiedział.

  – Halo? – powtórzyłam, włączając lampkę przy łóżku.

  Po drugiej stronie drutu słychać było cicho grający telewizor; słyszałam też odległe głosy wypowiadające słowa, których nie potrafiłam odróżnić. Serce waliło mi jak oszalałe; z głośnym trzaskiem odłożyłam słuchawkę na widełki. Ogarnęło mnie obrzydzenie.

  W poniedziałek przed południem przeglądałam raporty laboratoryjne dotyczące testów wykonywanych przez naukowców na górze.

  Dali sprawom Dusiciela najwyższy priorytet i wszystkie inne sprawy – poziomy alkoholu we krwi denatów, narkotyki oraz zatrucia związkami chemicznymi – chwilowo czekały na spokojniejsze czasy. Jak na razie czterech doskonałych naukowców pracowało dla mnie nad śladowymi ilościami świecącej substancji, która mogła być tanim mydłem w proszku, jakie można znaleźć w każdej publicznej toalecie w mieście.

  Wstępne raporty nie były zbyt pomyślne; jak na razie nie potrafili powiedzieć zbyt wiele nawet o próbce borawashu, którą przyniosłam im z toalety na dole. W przybliżeniu mydło składało się z dwudziestu pięciu procent obojętnego chemicznie związku oraz siedemdziesięciu pięciu procent boranu sodowego. Wiedzieliśmy aż tyle, bo uświadomili nas chemicy pracujący dla wytwórcy borawashu. Jednak pod skaningowym mikroskopem elektronowym zobaczyliśmy coś dziwnego – wszystko, od boranu sodowego, przez azotan sodowy, po węglan sodowy, wyglądało dokładnie tak samo. Śladowe ilości świecącej substancji za każdym razem wskazywały na obecność sodu. Było to mniej więcej tak dokładne, jak powiedzenie, że coś zawiera śladowe ilości ołowiu – ołów znajduje się wszędzie: w powietrzu, w ziemi, w deszczu. Nigdy nie wykonywaliśmy testów na obecność ołowiu w domach zastrzelonych ofiar, gdyż wyniki pozytywne nie byłyby warte funta kłaków.

  Innymi słowy, nie wszystko, co się świeci, musi być od razu boraksem.

  Substancja znaleziona na ciałach zamordowanych kobiet mogła być czymś zupełnie innym, na przykład azotanem sodowym, którego używa się w produkcji sztucznych nawozów i materiałów wybuchowych, albo krystalicznym węglanem sodowym, wchodzącym w skład wywoływacza fotograficznego. Teoretycznie morderca mógł spędzać całe dnie, pracując w ciemni, w szklarni albo na farmie. Bóg jeden wie, w skład ilu substancji wchodzi sód.

  W laboratorium na górze Vander badał pod laserem różne związki so
du, by sprawdzić, które z nich reagują na promienie; była to najszybsza droga, by skreślić niepotrzebne substancje z naszej listy.

  W tym czasie ja usiłowałam się dowiedzieć, kto w okręgu miasta Richmond oprócz Departamentu Zdrowia Publicznego zamawia tonami borawash. Zadzwoniłam więc do firmowego dystrybutora w New Jersey; połączyłam się z jakąś sekretarką, która przełączyła mnie do działu sprzedaży, skąd połączono mnie z księgowością, potem z działem informatycznym, potem z działem public relations, a na koniec odesłano mnie z powrotem do księgowości.

  I tu zaczęła się awantura.

  – Lista naszych klientów jest ściśle tajna. Nie wolno mi udzielać takich informacji. Właściwie to skąd pani dzwoni?

  – Z Departamentu Zdrowia Publicznego w Wirginii – odparłam, powoli cedząc słowa. – Jestem doktor Scarpetta i…

  – Och. To wy wydajecie licencje dla lekarzy…

  – Nie. Prowadzimy sekcje nieboszczyków.

  Chwila ciszy.

  – Chce pani powiedzieć, że… jest pani koronerem, tak? – Wreszcie do niego dotarło. – Nic nie rozumiem. Sugeruje pani, że używanie borawashu jest fatalne w skutkach? Ależ to niemożliwe. Z tego, co wiem, borawash z całą pewnością nie jest toksyczny. Nigdy nie mieliśmy z nim problemu… Czyżby ktoś to zjadł? Muszę panią przełączyć do mego przełożonego…

  Wyjaśniłam, że substancja, która może być borawashem, została znaleziona na kilku ofiarach morderstwa, lecz mydło nie miało nic wspólnego z ich śmiercią, a potencjalna toksyczność środka zupełnie mnie nie interesuje. Dodałam też, że mogę zdobyć nakaz sądowy udzielenia mi koniecznych informacji, ale to tylko zajęłoby jeszcze więcej cennego czasu nas obojga. Usłyszałam klikanie klawiszy komputera.

  – Chyba będzie lepiej, jeżeli przefaksuję pani całą listę. Mam tu siedemdziesiąt trzy nazwy klientów w samym Richmond.

  – Taak, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby przysłał mi pan faks jak najszybciej. Ale proszę, niech pan zrobi dla mnie coś jeszcze: proszę mi przeczytać te listę przez telefon, dobrze?

 

‹ Prev