by Laura Kneidl
Tytuł oryginału: Someone New
Redakcja: Justyna Techmańska
Korekta: Aneta Szeliga
Skład i łamanie: Robert Majcher
Opracowanie graficzne polskiej okładki:
Magdalena Zawadzka/Aureusart
Copyright © 2019 by Bastei Lübbe AG, Köln
Projekt okładki ZERO Werbeagentur GmbH
Zdjęcie na okładce © FinePic / shutterstock
Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.
Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.
ISBN 978-83-7686-912-4
Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020
Adres do korespondencji:
Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.
ul. Ludwika Mierosławskiego 11a
01-527 Warszawa
www.wydawnictwo-jaguar.pl
instagram.com/wydawnictwojaguar
facebook.com/wydawnictwojaguar
Wydanie pierwsze w wersji e-book
Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020
SPIS TREŚCI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Epilog
Posłowie
Podziękowania
Moim wspaniałym czytelnikom
Rozdział 1
Jak długo jeszcze będę musiała to znosić?
Po raz kolejny tego wieczoru zadawałam sobie to pytanie, kiedy Gwendoline Finn,
najlepsza przyjaciółka mojej mamy, lustrowała mnie od stóp do głów. Krytycznie przyglądała się
moim czarnym włosom z krótką grzywką, sukience od Louisa Vuittona i starym butom marki
Jimmy Choo z przedostatniej wiosennej kolekcji. Zmarszczyła nos, co na jej skamieniałej od
botoksu twarzy dało efekt zaledwie lekkiego grymasu.
Żyję już jednak jakiś czas na tym świecie i nauczyłam się odczytywać zastygłe miny high
society.
– Słyszałam, że nie idzie pani na Yale – powiedziała pani Finn. Jej głos brzmiał
przesadnie przyjaźnie, a jednocześnie słychać w nim było dystans. Tak jakby nie znała mnie od
urodzenia. Widziała, jak sikam w pieluchy i wpycham sobie do buzi kawałki babki z piasku.
– Dobrze pani słyszała – odpowiedziałam. Czułam się jak Sam Winchester z serialu Nie
z tego świata, który skazany był na ciągłe oglądanie rozmaitych rodzajów śmierci brata. Nade
mną z kolei wisiała klątwa prowadzenia tej samej rozmowy przez cały wieczór. Poszczególne
konwersacje wprawdzie różniły się doborem słów, ale wszystkie kończyły się tak samo:
niezrozumieniem i pogardą.
– I rzeczywiście wybiera się pani do tutejszego koledżu?
Z utęsknieniem spojrzałam na jedno z wyjść, po czym kiwnęłam głową.
Pani Finn patrzyła na mnie ze zdumieniem, w którym była nawet odrobina wstrętu, tak
jakby się bała, że mogłam złapać na MFC, koledżu w Mayfield, jakąś zaraźliwą chorobę.
Kusiło mnie, aby jej powiedzieć, jaką renomą cieszy się MFC, ale ona i tak by tego nie
zrozumiała. Wszystko, co nie było Yale, Brown, Dartmouth, Harvardem czy Princeton, było dla
tych ludzi godne pogardy; może jeszcze semestr studiów gdzieś w Europie byłby do
zaakceptowania.
– Ale nadal zamierza pani studiować prawo?
– Oczywiście – odpowiedziałam z fałszywym uśmiechem i próbowałam nie myśleć
o tym, jak bardzo znienawidzę kolejne lata. Prawda była taka, że nie interesowałam się ani
polityką, ani ustawami, ani państwem prawa. O ile w teorii adwokat walczył o sprawiedliwość na
świecie (piękna myśl), o tyle w praktyce służył przede wszystkim temu, by bogaci bogacili się
jeszcze bardziej, a biedni mieli jeszcze mniej. Przynajmniej tyle udało mi się zaobserwować
w ostatnich latach.
– Ta wiadomość z pewnością ucieszy pani rodziców – powiedziała pani Finn, ale to, co
naprawdę chciała powiedzieć, brzmiało: „Przynajmniej ty nie będziesz hańbić nazwiska rodziny,
studiując sztukę”. – A pani brat? Podróżuje właśnie po Europie, prawda?
– Tak – odpowiedziałam znudzona. Dlaczego ta kobieta musi mnie wkurzać pytaniami,
na które zna odpowiedzi? A przynajmniej zna kłamstwa rozsiewane przez moich rodziców.
W ich mniemaniu prawda była zbyt wstydliwa, by się nią dzielić. A przecież to oni powinni się
wstydzić.
– Mój najstarszy syn, Carter, spędził kilka miesięcy we Włoszech. Wspaniałe
doświadczenie. – Pani Finn uniosła rękę i skinęła na kelnerkę.
Natychmiast podeszła do niej młoda kobieta w białej koszuli i czarnych spodniach
z materiału z ciemnymi szelkami. Miała włosy gładko zaczesane do tyłu i chociaż się uśmiechała,
jej spojrzenie było puste. Nie chciała tu być tak samo jak ja. Mimo to bez mrugnięcia okiem
trzymała tacę przed panią Finn, by ta mogła odstawić pusty kieliszek po szampanie i wziąć pełny.
– Czy są jeszcze zakąski z homarem?
– Sprawdzę w kuchni. – Kelnerka podeszła z tacą również do mnie.
Podziękowałam, kręcąc głową, choć odrobina alkoholu na pewno ułatwiłaby mi przeżycie
tego wieczoru. Tyle że córce adwokatów nie wypadało łamać ustawy o wychowaniu
w trzeźwości, zwłaszcza w obecności klientów, którzy płacą im milionowe honoraria.
– Michaella, tu jesteś!
Na dźwięk głosu mojej mamy obie odwróciłyśmy głowy. Mama miała na sobie ciemny
kostium z plisowaną spódnicą, jej szpilki stukały o wypolerowaną marmurową podłogę.
W przeciwieństwie do wielu swoich koleżanek mama jeszcze nie wypełniła sobie twarzy
botoksem, ale kilka warstw makijażu przykrywało jej zmarszczki i maskowało piegi, które i ja
miałam na nosie.
– Cały czas się za tobą rozglądam, chcę cię komuś przedstawić. Poznałaś już Marshalla
Millingtona? – Wskazała na młodego mężczyznę, którego ciągnęła za sobą. Był chyba w moim
wieku, ale nosił szary garnitur, identyczny jak ten, który wkładał mój ojciec.
– Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać – powiedział i wyciągnął rękę na powitanie.
Miał miły uśmiech.
Uścisnęłam jego dłoń.
– Marshall Millington. Jaka ładna aliteracja. Jesteś superbohaterem?
– Słucham?
– No, jak Peter Parker albo Wade Wilson – wyjaśniłam.
– Kim oni są? – zapytał ze zdumieniem i bezradnie spojrzał na moją mamę, k
tóra rzuciła
mi surowe spojrzenie i ledwo zauważalnie pokręciła głową. Młodej kobiecie nie przystoją
rozmowy o superbohaterach i komiksach. To są sprawy zastrzeżone dla dzieci i w dodatku
wyłącznie dla chłopców, przynajmniej w średniowiecznym świecie moich rodziców.
– Spiderman? Deadpool? Hulk? Bruce Banner?
Marshall zmieszał się jeszcze bardziej. Jakim cudem ci ludzie podobno są tak światowi
i jednocześnie żyją na Księżycu? Gdybym napomknęła o Wall Street, Marshall prawdopodobnie
godzinami mógłby mówić o akcjach, kursach walut i światowych rynkach.
– Nie przejmuj się – przyszła mu z pomocą mama. – Mnie też nic nie mówią te nazwiska.
Michaella zawsze miała osobliwy gust. Wprost urzekający. – Pogłaskała Marshalla po ramieniu.
Jej złote bransoletki zadźwięczały, uderzając o siebie.
– Pani Finn?
Wróciła kelnerka. Zamiast tacy z kieliszkami z szampanem trzymała teraz tacę
z przekąskami.
Pani Finn, mama i Marshall wzięli małe porcelanowe talerzyki i nałożyli sobie trochę
smakołyków.
– Ty nic nie jesz? – Mama spojrzała na mnie pytająco.
– Nie, dziękuję, nie jestem głodna – skłamałam. W rzeczywistości umierałam z głodu, ale
nie chciałam znowu wszystkim tłumaczyć, dlaczego homarów i kawioru nie ma w diecie
wegetariańskiej, więc dałam sobie spokój.
Przysłuchiwałam się z udawanym zainteresowaniem, jak Marshall opowiada o praktykach
w jakiejś gazecie i o tym, jak przeprowadzał wywiad z Donaldem Trumpem Juniorem.
Oczywiście był republikaninem, jakżeby inaczej. Zostałam aż do momentu, w którym rozmowa
zeszła na obecnego prezydenta i nie mogłam już dłużej tego słuchać. Zostawiłam ich pod
pretekstem konieczności odświeżenia się i zanim kolejni klienci i partnerzy biznesowi moich
rodziców zdążyli mnie zaczepić, ruszyłam dalej.
Przeszłam przez salon z wysokim sufitem, ciemnym kompletem wypoczynkowym
i gigantycznym oknem wykuszowym otwierającym się na ogród. Ale zamiast pójść do łazienki,
zwiałam do kuchni. Donośne głosy i śmiechy za moimi plecami robiły się coraz cichsze i po raz
pierwszy od dwóch godzin odetchnęłam z ulgą.
Choć moi rodzice nigdy nie przebywali w kuchni, była tak wielka jak kawalerka i miała
na wyposażeniu profesjonalny piec, jaki każdy kucharz chciałby mieć w swojej
pięciogwiazdkowej restauracji. Gotowała tutaj jednak tylko Rita, gosposia. Nawet serwowane
przez obsługę z kateringu przekąski nie były tu przygotowane. Wszędzie stały przykryte folią
tace i pojemniki.
Otworzyłam lodówkę, monstrualnych rozmiarów urządzenie ze stali szlachetnej,
z podwójnymi drzwiami i miejscem na jedzenie dla dziesięcioosobowej rodziny. Ze środka ziała
jednak pustka, nie licząc jakichś smoothies i kolejnych przekąsek. Zamknęłam lodówkę, zdjęłam
buty i wdrapałam się na kredens, co w ciasnej sukience okazało się nie lada wyzwaniem. Moi
rodzice nie życzyli sobie w domu białego cukru, więc Rita zawsze chowała dla mnie kilka
czekoladowych batonów w najdalszym kącie jednej z szafek. Ale tym razem schowek był pusty.
– Świetnie – mruknęłam zdenerwowana i już miałam zejść z kredensu, gdy z tyłu
otworzyły się drzwi. Drgnęłam i musiałam się złapać jednej z szafek, żeby nie spaść. Shit.
Odwróciłam się powoli, spodziewając się ujrzeć mamę. Od incydentu sprzed dwóch lat nie
spuszczała mnie z oczu na tego typu imprezach. Ale to nie mama weszła do kuchni, tylko kelner.
Stał jak rażony gromem i wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Przy próbie
zejścia z kredensu podwinęła mi się sukienka i facet miał doskonały widok na moją czerwoną
koronkową bieliznę. Gapił się na mnie bez skrępowania.
Wyzywająco uniosłam brew.
– Podoba ci się ten widok?
Przesunął wzrok od mojego tyłka na twarz. Obojętnie wzruszył ramionami.
– Jeśli mam być szczery, bardziej podobałaby mi się czarna bielizna, ale czerwona też jest
w porządku.
Ten grubiański komentarz całkowicie zbił mnie z tropu. Większość ludzi, którzy
pracowali dla moich rodziców, obchodziła się ze mną jak z jajkiem. Albo uważali mnie za
naiwną gąskę, albo bali się, że rozpuszczona panienka narobi im kłopotów. Dlatego mówili przy
mnie tylko to, co, jak im się wydawało, chciałabym usłyszeć.
Zeskoczyłam z kredensu, naciągnęłam sukienkę na uda i przeciągle spojrzałam na faceta.
Byłam pewna, że jeszcze nie proponował mi dzisiaj szampana. Zwróciłam uwagę na kanciaste
rysy twarzy i pełne usta, które właśnie ułożyły się w krzywy uśmiech. I choć spiczasty nos był
trochę za duży, nie zmieniało to faktu, że był zdecydowanie najatrakcyjniejszym facetem, jakiego
widziałam tego wieczoru. Ciemne włosy, przypominające kolorem karmel, były nieco za długie,
tak jakby przegapił ostatnią wizytę u fryzjera, i niedbale zaczesane do tyłu w sposób, jaki nie
spodobałby się mojej mamie.
– Czarna jest nudna – powiedziałam w końcu.
– Jest elegancka.
– Twoja bielizna jest czarna?
Przechyliłam głowę i próbowałam z daleka rozpoznać kolor jego oczu, co przy sztucznym
świetle reflektorów sufitowych było praktycznie niemożliwe. Domyślałam się jednak, że są
niebieskie albo zielone, nie brązowe tak jak moje.
Na twarzy kelnera pojawił się wyraz rozbawienia, na jego gładko ogolonych policzkach
pojawiły się dołki. Z całkowitym spokojem odstawił pustą tacę, tak jakby codziennie widywał
obnażone kobiety na kredensach.
– Kto powiedział, że w ogóle noszę bieliznę?
– Wiesz, że serwujesz tutaj jedzenie?
– Ale do tego akurat używam rąk, a nie… – Urwał i zacisnął usta, żeby nie powiedzieć
tego, co miał już na końcu języka, a potem odchrząknął. – Co ty tu w ogóle robisz? Szukasz
czegoś? – Wskazał na otwartą szafkę.
– Jedzenia.
– Przecież jest go mnóstwo.
Prychnęłam.
– Widzę, ale macie coś bez kawioru, homarów i innych martwych zwierząt?
– Obawiam się, że nie.
– Kurczę.
Z jękiem oparłam się o kredens i objęłam się rękami w pasie, jakby to mogło
powstrzymać mój żołądek przed ciągłym burczeniem. Dlaczego po drodze nie zatrzymałam się
przy Whole Foods?
– Może będę mógł ci pomóc.
Kelner podszedł bliżej i zobaczyłam, że jego oczy są zielone. Nie jasnozielone jak pączki
na wiosnę, tylko ciemne jak liście, zanim zaczną brązowieć i spadać z drzew. Nie zatrzymał się
jednak przy mnie, tylko poszedł do spiżarni, w której zwykle przechowywano konserwy i suche
produkty. Dzisiaj znajdowały się tam stosy ubrań i torebek. Kelner ukląkł i zaczął się przez nie
przekopywać. Nie wiedziałam, czego szuka, aż w końcu wstał i podszedł do mnie z kanapką.
Podał mi ją bez słowa.
Nie wahałam się.
– Dzięki, masz u mnie dług.
– Chętnie wezmę napiwek.
– Dostaniesz.
Odwinęłam folię z kanapki, upewniłam się, że naprawdę jest bez mięsa, ugryzłam
kawałek i jęknęłam z zachwytu. Smakowała fantastycznie, nie tylko dlatego, że byłam
wygłodn
iała. Chleb był miękki, jak świeżo upieczony, i obłożony nie tylko, tak jak zwykle,
żółtym serem, majonezem, sałatą, ogórkami i pomidorami, ale miał dodatkowo odrobinę