Someone new

Home > Other > Someone new > Page 9
Someone new Page 9

by Laura Kneidl


  Julian przeszedł obok mnie z repliką i stanął przed swoimi drzwiami. Najwyraźniej nasza

  współpraca została zakończona.

  Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymałam, żeby go dłużej nie

  zatrzymywać. Odwróciłam się w stronę swojego mieszkania i zaczęłam obmacywać kieszenie, bo

  nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie schowałam klucz.

  Kiedy w końcu go znalazłam, usłyszałam głuche pukanie. To Julian uderzał nogą o drzwi,

  ale nikt nie otwierał.

  Mruknął ze złością coś, czego nie zrozumiałam i oparł model o ścianę, żeby uwolnić

  jedną rękę. Budowla od razu zaczęła się chwiać. W panice chwycił ją znowu obiema rękami.

  – Cholera!

  – Mam je otworzyć?

  Julian odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć.

  – Nadal tu jesteś?

  – Tak i nie udawaj znowu, że nie potrzebujesz pomocy.

  Burknął coś niechętnie, jakby przyjmowanie mojej pomocy było dla niego jakąś męką.

  Lilly i on musieli być pokrewnymi duszami. Powinni założyć Klub Uparciuchów spod znaku

  „dam sobie radę sam”.

  Ale w końcu, tak jak poprzednio, Julian ostatecznie kiwnął głową i dla dobra modelu

  odrzucił dumę.

  – Klucz jest w lewej kieszeni spodni.

  – Z tyłu czy z przodu?

  – Z tyłu.

  Dżinsy leżały na nim tak idealnie, że nie mogłam nie zauważyć, jak zgrabny ma tyłek.

  Bez ociągania włożyłam rękę w kieszeń i sięgnęłam po klucz. Nie mogłam go od razu namierzyć,

  więc wsunęłam palce głębiej. Julian stał przy mnie tak blisko jak wtedy w garderobie i znowu

  poczułam zapach jodły i ziemi. Mimowolnie przysunęłam się bliżej. Jego zapach przypominał mi

  park, z którego właśnie przyszłam.

  – Micah?

  – Mhmm – mruknęłam.

  – Powiedziałem „w lewej”.

  Ze zdziwieniem zmarszczyłam czoło, a po chwili dotarło do mnie, o czym on mówi.

  – Och. – Z zakłopotaniem wyjęłam dłoń z kieszeni. Zawsze mylę strony. – Myślałam, że

  z mojej lewej.

  Julian spojrzał na mnie przez ramię i uniósł brew. Miałam wrażenie, że widzę na jego

  twarzy coś w rodzaju rozbawienia.

  – Mamy tę samą lewą stronę.

  – Ups. – To była chyba kiepska wymówka.

  Sięgnęłam do drugiej kieszeni i od razu znalazłam klucz. Wyciągnęłam go z brzękiem.

  Otworzyłam drzwi i przytrzymałam, żeby Julian mógł przez nie przepchnąć model, który ledwo

  mieścił się w futrynie. Nie chciałam być niegrzeczna i jednocześnie byłam bardzo zaciekawiona,

  więc weszłam za nim.

  Mieszkanie miało podobny rozkład do mojego. Zaraz za drzwiami znajdował się pokój

  dzienny z aneksem jadalnym i otwartą kuchnią. Widać było jeszcze czworo zamkniętych drzwi,

  pewnie łazienka i sypialnie trojga współlokatorów. Ja miałam o jeden pokój mniej. To

  mieszkanie, w przeciwieństwie do mojego, dawno nie było remontowane. U mnie lśnił ciemny

  parkiet, ten był już powycierany i odrapany. Białe niegdyś ściany zrobiły się szarawe, tu i ówdzie

  widać w nich było dziury po meblach czy obrazach.

  A jednak podobało mi się tu bardziej niż u mnie. W przeciwieństwie do mojego zimnego

  i nieprzytulnego na razie lokum, to był prawdziwy dom. Ściany zdobiły kolorowe plakaty

  zestawione z dużą niefrasobliwością. Przedstawiały majestatyczne budynki, wspaniałe smoki

  i New England Patriots. W pokoju znajdowały się dziesiątki roślin, niektóre zwisały nawet

  z sufitu. Przed telewizorem stała szara sofa z mnóstwem poduszek, przed nią ława zarzucona

  stosami czasopism.

  Mimowolnie zaczęłam się rozglądać za miejscem, w którym Julian mógłby postawić

  model, i zobaczyłam stół. Stała na nim maszyna do szycia, a obok leżała kupka kolorowych

  tkanin wszelkiego rodzaju: od jedwabiu po filc. Odsunęłam na bok materiały, których Cassie

  i Auri pewnie używali do wykonania kostiumu cosplay.

  Julian postawił ostrożnie model i kiedy pozbył się ciężaru, odetchnął z ulgą.

  – Dzięki.

  Zaczął kręcić kółka ramionami.

  Przyjrzałam się replice Empire State Building. Nawet bez dużej wiedzy o modelarstwie

  było dla mnie jasne, że jest dobra. W dolnej, już wykończonej części, można było rozpoznać

  nawet małe okna wycięte w tekturze.

  – To twój model?

  – Nie, ukradłem go z pracowni.

  Uśmiechnęłam się.

  – Po co?

  – Pomyślałem, że będzie dobrze wyglądał w moim pokoju.

  – Nie byłoby lepiej ukraść gotowy model? Julian wzruszył ramionami z takim

  opanowaniem, że przez chwilę miałam wątpliwości, czy na pewno żartuje. Ale zaraz kąciki jego

  ust się uniosły.

  – Lubię urok surowych niedokończonych rzeczy.

  – Rozumiem.

  Przygryzłam dolną wargę, żeby się nie roześmiać. Julian zerknął na mnie i byłam prawie

  pewna, że jego źrenice się rozszerzyły.

  Natychmiast przestałam gryźć usta i odchrząknęłam z zakłopotaniem.

  – A więc studiujesz architekturę?

  – A jak myślisz? – Spojrzał wymownie na model.

  – Który semestr? – zapytałam i jednocześnie próbowałam przetrawić informację, że ze

  wszystkich kierunków, jakie Julian mógłby studiować, jest właśnie na wymarzonym kierunku

  Adriana. Czy to mógł być przypadek?

  – Na pierwszym.

  – Serio?

  Kiwnął głową.

  – Myślałam, że jesteś wyżej. Na piątym albo szóstym.

  – Dlaczego? Bo jestem stary?

  Julian skrzyżował ręce na piersiach, ale jego rozbawiony ton zdradzał, że tak naprawdę

  nie czuje się urażony.

  – Nie jesteś stary – rzuciłam. – Tylko starszy. Dwadzieścia pięć?

  – Dwadzieścia cztery – poprawił mnie z prychnięciem.

  Przepraszająco podniosłam ręce.

  – Sorry. Mój błąd. Nie chciałam cię urazić, dziadziu.

  – Ale to zrobiłaś. – Julian pokręcił głową w udawanym oburzeniu.

  – Pozwól mi to naprawić. – Zrobiłam krok w jego stronę i położyłam mu dłoń na

  przedramieniu.

  – Na kiedy musisz z powrotem zanieść na uczelnię tę rzecz o surowym niedokończonym

  uroku? Mogę pomóc. Mam auto.

  Nie wiedziałam, czy to z powodu pytania, czy dotyku, ale czułam pod palcami, jak

  napinają mu się mięśnie i zmienia się jego nastrój. Z twarzy Juliana jak za dotknięciem

  czarodziejskiej różdżki zniknęła beztroska.

  – Na poniedziałek.

  – Masz na myśli pojutrze?

  – Tak.

  – Wyrobisz się?

  – Zobaczę w niedzielę wieczorem. – Ze ściągniętymi brwiami oglądał Empire State

  Building od iglicy po podstawę. Miałam wrażenie, że nie przeoczył nawet najdrobniejszego

  szczegółu.

  Odchrząknęłam. Właściwie mogłabym skorzystać z okazji i wrócić do tego, co wydarzyło

  się u moich rodziców, ale sądząc po jego zamyślonej minie, miał teraz zamiar zająć się

  projektem. Nie chciałam mu w tym przeszkadzać, zwłaszcza że miał mało czasu.

  – To lepiej zostawię cię teraz w spokoju.

  Julian z roztargnieniem kiwnął głową. Odwróciłam się i wyszłam. Dopiero kiedy drzwi

  się za mną zamk
nęły, zorientowałam się, że propozycja podwiezienia go w poniedziałek nie

  została przyjęta.

  Rozdział 7

  Niedzielę spędziłam przygotowując się psychicznie na poniedziałek. Już sama myśl

  o nadchodzących wykładach stresowała mnie tak bardzo, że dopadło mnie coś w rodzaju

  paraliżu. Cały dzień przeleżałam na materacu, wstawałam tylko do toalety. Dokończyłam kilka

  rysunków i zaczęłam nowy fanowski szkic do Kapitana Ameryki i Bucky’ego, który już dawno

  chodził mi po głowie. Na koniec obejrzałam maraton filmowy z Batmanem i ułożyłam listę

  najlepszych ekranizacji:

  Miejsce pierwsze: Mroczny Rycerz powstaje.

  Miejsce drugie: LEGO Batman.

  Miejsce trzecie: Powrót Batmana.

  I trzy największe wtopy, tutaj Ben Affleck, Val Kilmer i George Clooney szli łeb w łeb.

  Zajęłam się filmami i zapomniałam nastawić budzik na rano. Było już po jedenastej,

  kiedy obudziła mnie wiadomość od Alizy: Gdzie jesteś?

  Szybko jej odpisałam i ruszyłam na uczelnię. Przedpołudniowe zajęcia przepadły, ale

  przynajmniej mogłam iść z Alizą na obiad i uczcić jej dwustupięćdziesięciotysięcznego

  followersa.

  Na kampusie rozglądałam się za Julianem. Chciałam zapytać, co z repliką, ale nie

  spotkałam go.

  Po południu na wykładzie z profesor Lawson zamiast słuchać, zajęłam się rysowaniem.

  Tata przysłał mi esemesa: Richfieldowie zapraszają nas w czwartek na obiad. Cieszylibyśmy się,

  gdybyś poszła razem z nami.

  Odpisałam, że się zgadzam. Co innego mogłam zrobić? Wiadomość od taty brzmiała być

  może jak zaproszenie, ale tak naprawdę była wezwaniem. Rodzice oczekiwali, że się tam

  pojawię, w końcu była to część naszej umowy. Płacili mi za mieszkanie, a ja miałam

  uczestniczyć w towarzyskich spotkaniach z ich znajomymi. Nie chciałam zrywać tej umowy już

  w pierwszym miesiącu, choć dobrze wiedziałam, że wieczór będzie bardzo nudny:

  powierzchowne rozmowy o niczym plus narzekanie i rozmowy o polityce i gospodarce, przy

  czym jedyne cyfry, które ja mogłam podać, to zyski z ekranizacji moich ulubionych komiksów.

  Oczywiście miałam rację. Wieczór był męczący, tak jak myślałam, ale przynajmniej

  znajomi rodziców pamiętali o tym, że nie jem ani mięsa, ani ryb i zamówili dla mnie

  wegetariańskie kanapki.

  Zanim stamtąd wyszłam, poprosiłam o zapakowanie kilku kanapek, co zostało przyjęte

  krzywymi spojrzeniami, ale było mi wszystko jedno. To jedzenie nie było dla mnie. Po powrocie

  do domu nie poszłam od razu do siebie, tylko stanęłam przed drzwiami sąsiadów, zza których

  dobiegała ezoteryczna muzyka, i zapukałam. Muzyka ucichła, drzwi się otworzyły.

  – Hej, dlaczego już… – Na mój widok Cassie urwała w pół zdania. Rude włosy związała

  w niedbały kok i upięła je wysoko. Miała na sobie za duży szary sweter, który chyba należał do

  Maurice’a, a na niej wyglądał jak sukienka, i czarne legginsy. – O, cześć, Micah. Myślałam, że to

  Auri.

  – Nie. Mimo to mogę wejść? – zapytałam z pełnym nadziei uśmiechem i wyciągnęłam

  plastikową torbę z kanapkami. – Byliście tacy rozczarowani, że Julian już nie przynosi

  przekąsek, więc ja zadbałam o zaopatrzenie.

  – Świetnie, bo umieram z głodu! – Cassie wyrwała mi torbę z ręki i poszła z nią do

  kuchni.

  Odebrałam ten entuzjazm jako zaproszenie, weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą

  drzwi. Zdjęłam szpilki i kiedy w końcu pozbyłam się tych niewygodnych butów, z trudem

  powstrzymałam się od błogiego westchnienia. Ktokolwiek zaprojektował te buty, musiał

  nienawidzić stóp.

  – Czemu jesteś tak elegancko ubrana? – zapytała Cassie i obejrzała mnie od góry do dołu,

  nakładając jedzenie na talerz. – Wracasz z randki?

  – Nie, z obiadu u znajomych rodziców – odpowiedziałam rzeczowo.

  – Wow, wygląda na to, że świetnie się bawiłaś.

  – To po prostu nie są moje klimaty.

  Dyskretnie rozglądałam się za Julianem, ale chyba nie było go w domu. Tak jak się

  spodziewałam, replika zniknęła już ze stołu, a na miejscu kolorowych tkanin leżały nietknięte

  jeszcze materiały w różnych odcieniach brązu. Przy maszynie do szycia stała zapalona lampka,

  obok filiżanka z herbatą.

  Cassie wskazała na kanapki.

  – Chcesz trochę?

  – Nie, dzięki, już jadłam – odpowiedziałam. Obserwowałam Cassie, która wyciągnęła

  z szuflady czarną teczkę. Wyjęła stamtąd coś, co wyglądało jak śrubokręt soniczny z Doktora

  Who, ale okazało się strzykawką. Przypomniało mi się, że Auri mówił coś o diabetologu.

  Najwyraźniej Cassie miała cukrzycę. Przekręciła coś w strzykawce, a potem z całkowitym

  spokojem wbiła sobie cienką igłę w brzuch. Zadrżałam i odwróciłam się. Nienawidzę

  zastrzyków.

  – Gdzie Auri i Julian? – zapytałam.

  – Auri jest na treningu piłki nożnej, a Julian… Nie mam pojęcia gdzie. W pracy? – Jej

  odpowiedź zabrzmiała jak pytanie.

  – Kiedy wróci?

  – Kto? Auri czy Julian?

  – Julian.

  Cassie wyciągnęła igłę, po czym usiadła na stołku przy kuchennej witrynie. Trzymała

  rękę nad talerzem z kanapkami, jakby nie mogła się zdecydować, którą zjeść najpierw.

  – Nie wiem. Byliście umówieni? – Wzięła kawałek z łososiem.

  – Nie. Chciałam go tylko o coś zapytać – odpowiedziałam z lekceważącym machnięciem

  ręki. Starałam się nie dać po sobie poznać, że jestem rozczarowana. Miałam nadzieję, że w końcu

  uda nam się zamienić kilka słów. Wydawało mi się, że wprawdzie nie ma mi za złe tego, co się

  stało, ale że powinniśmy o tym porozmawiać. By zmienić temat wskazałam na maszynę do

  szycia.

  – Nad czym teraz pracujesz? Nad kostiumem Tauriel?

  – Tak i nie. To kostium elfa, ale nie jestem Tauriel. Mamy własne postacie – powiedziała

  Cassie i zjadła całą kanapeczkę na raz.

  – Aha. – Przypomniałam sobie to, co mówił Auri. – Czyli to jest kostium LARP?

  – Mhhm – mruknęła z pełnymi ustami.

  Klapnęłam na sofę.

  – Kim będziesz?

  Na twarzy Cassie pojawił się szeroki uśmiech. Widziałam, że cieszy ją moje

  zainteresowanie i że w swoje hobby wkłada mnóstwo serca. Pasjonowała się tym, tak jak ja

  powieściami graficznymi i rysowaniem.

  – Maylin, uzdrowicielką. Gdy była dzieckiem, jej ojciec poległ na wojnie, a matka zmarła

  siedem lat później z powodu nieznanej choroby, którą stara się wykryć Maylin. Jest na zabój

  zakochana w Gorwinie, synu przywódcy, ale na drabinie społecznej stoi daleko za nim, a poza

  tym on ma się ożenić z inną.

  – Uuu, zakazana miłość. – Zatarłam ręce. – Niech zgadnę: Gorwinem jest Auri?

  Cassie przygryzła dolną wargę i z zakłopotaniem kiwnęła głową.

  Dlaczego mnie to nie zdziwiło?

  – A Gorwin odwzajemnia miłość Maylin?

  – Nie wiem, ale ciągnie go do niej, to pewne. Właściwie powinien spędzać święto

  przesilenia słonecznego z Valerii, ale spędził je z Maylin. Rozmawiali godzinami, a na

  pożegnanie ją pocałował.

  Cassie miała zaróżowione policzki. Tak
bardzo przejęła się tą historią, że całkowicie

  zapomniała o jedzeniu.

  – Co się stało potem? – zapytałam z zaciekawieniem. Czerwone policzki Cassie

  wskazywały na coś nieprzyzwoitego.

  Westchnęła ciężko.

  – Przeszkodził im Dordan, doradca ojca Gorwina.

  – O nie. – Skrzywiłam się. – Powiedział dowódcy, że widział ich razem?

  – Tego jeszcze nie wiemy, ale pewnie niedługo się to wyjaśni – powiedziała Cassie

  niepewnym głosem, tak jakby w grę rzeczywiście wchodziło jej uczucie do Auriego. –

  W weekend będzie kolejne przedstawienie. Zaczynamy w piątek wieczorem.

  – Musisz mi koniecznie powiedzieć, co się wydarzy.

  – W poniedziałek. Na LARP-ie zabronione jest używanie telefonów.

 

‹ Prev