– Dobrym przykładem obrażeń odniesionych podczas samoobrony są złamane paznokcie oraz zadrapania lub rany na tych powierzchniach rąk, które byłyby wystawione na uderzenia, kiedy ofiara usiłowałaby odeprzeć atak. Rozłożenie obrażeń na ciele doktor Petersen nie pasuje do tego opisu.
– W takim razie zgadzamy się co do jednej rzeczy – podsumował Wesley. – Morderca robi się coraz bardziej brutalny.
– Ja bym powiedział, że okrutniejszy – odparł pospiesznie Marino, jakby chcąc postawić kropkę nad „i”. – I o to mi właśnie chodzi. Zabójstwo Lori Petersen różni się od pierwszych trzech.
Ledwie zdusiłam wściekłość; pierwsze trzy ofiary zostały związane, zgwałcone i uduszone. Czy to nie było okrutne? Czy musiały mieć też połamane kości?
– Jeżeli morderca znowu uderzy – przepowiedział ponuro Wesley – będzie jeszcze brutalniejszy. Zabija, bo to dla niego zachowanie kompulsywne; nie potrafi opanować potrzeby. Im więcej zabija, tym jego potrzeba jest silniejsza i tym bardziej on jest sfrustrowany. Cierpi na coraz większą deprywację sensoryczną i potrzebuje coraz więcej stymulacji, by się zaspokoić; niestety, jego satysfakcja jest coraz bardziej przejściowa. Zmniejsza się liczba dni i tygodni, podczas których jego potrzeba rośnie. Przerwy między kolejnymi morderstwami będą ulegać poważnemu skróceniu; może się skończyć na tym, że będzie mordował co dzień albo nawet kilka razy na dzień, jak miało to miejsce w przypadku Teda Bundy’ego.
Zamyśliłam się; pierwsza kobieta została zamordowana dziewiętnastego kwietnia, druga dziesiątego maja, a trzecia – trzydziestego pierwszego maja. Lori Petersen zginęła tydzień później, siódmego czerwca.
Resztę wypowiedzi Wesleya łatwo było przewidzieć; morderca pochodził z „dysfunkcyjnego domu” i pewnie był napastowany – albo fizycznie, albo emocjonalnie – przez matkę. Zabijając ofiary, odreagowywał swą wściekłość, która była bezpośrednio połączona z jego żądzą.
Jego iloraz inteligencji lokował się pewnie grubo powyżej przeciętnej, miał osobowość obsesyjno-kompulsywną, był szalenie zorganizowany i cierpliwy. Być może usiłował sprawować kontrolę nad swym otoczeniem, oddając się swoistym rytuałom – takim jak zachowanie czystości, porządku czy odpowiedniej diety – mającym zapobiegać lękowi wywoływanemu przez natrętne myśli.
Zapewne pracował gdzieś jako robotnik fizyczny – mechanik, serwisant lub monter.
Zauważyłam, że z minuty na minutę Marino robi się coraz bardziej czerwony na twarzy; bez przerwy rozglądał się po pokoju konferencyjnym.
– Dla niego – kontynuował Wesley – najlepszą częścią jest oczekiwanie, fantazjowanie… obserwowanie ofiary i budowanie planu działania. Gdzie znajdowała się ofiara, gdy zobaczył ją po raz pierwszy?
Tego nie wiedzieliśmy; nawet gdyby to przeżyła, pewnie sama by tego nie wiedziała. Mógł ją zobaczyć gdzieś tylko przez chwilę; ona mogła jego w ogóle nie widzieć. Może fatalne spotkanie odbyło się w jakimś centrum handlowym albo na skrzyżowaniu ulicy, gdy czekała na zielone światło, siedząc w swym samochodzie.
– Co spowodowało, że podążył za tą właśnie kobietą? – ciągnął Wesley. – Co było w niej takiego, że przyciągnęła jego uwagę?
I znowu nie znaliśmy odpowiedzi na te pytania. Wiedzieliśmy tylko jedno – każda z tych kobiet była wystawiona na niebezpieczeństwo, gdyż mieszkała samotnie. Albo on uważał, że mieszka samotnie, jak było w przypadku Lori Petersen.
– Wydaje się, że mógł to zrobić każdy. – Przesiąknięta jadem uwaga Marino powstrzymała potok słów Wesleya. Strzepując popiół z papierosa, Marino pochylił się agresywnie nad stołem. – Hej! Wszystko, co mówicie, jest śliczne i gładkie, ale ja nie jestem Dorotką, która wędruje przez krainę Oz; nie wszystkie ścieżki prowadzą do Szmaragdowego Grodu, okay? Twierdzimy, że ten drań jest hydraulikiem albo kimś takim, tak? A przecież Ted Bundy był studentem prawa; kilka lat temu, gdy w Waszyngtonie mieli tę serię gwałtów, okazało się, że gwałcicielem jest pewien dentysta. Na miły Bóg, przecież ten świrus równie dobrze może być zastępowym skautów!
Marino okrężną drogą zmierzał do celu; wiedziałam, co chce powiedzieć, i tylko czekałam, kiedy zacznie.
– Chodzi mi o to, dlaczego niby nie miałby być studentem? Może nawet aktorem, kreatywnym typem, któremu całkiem się popieprzyło w głowie? Jedno morderstwo na tle seksualnym niewiele się różni od drugiego, niezależnie od tego, kto je popełnił, chyba że świrus zaczyna pić krew ofiary, albo smaży jej serce na patelni – na szczęście świr, z którym mamy do czynienia w tym wypadku, nie jest żadnym Lucasem. Moim zdaniem portrety psychologiczne morderców-zboczeńców niewiele się od siebie różnią przede wszystkim dlatego, że ludzie są tylko ludźmi. Niezależnie od tego, czy mówimy o lekarzu, prawniku, czy wodzu indiańskim. Ludzie myślą i działają bardzo podobnie, nawet jeżeli cofnęlibyśmy się do czasów jaskiniowców, kiedy to mężczyźni wlekli swe kobiety za włosy.
Wesley zapatrzył się gdzieś w przestrzeń; potem powoli zwrócił spojrzenie na Marino i spytał cicho:
– Do czego zmierzasz, Pete?
– Zaraz ci powiem, do czego! – Żyły na szyi nabrzmiały mu jak postronki. – Szlag mnie trafia, jak słucham tego pieprzenia, kto pasuje do portretu psychologicznego zabójcy, a kto nie! Mam tu natomiast faceta piszącego pracę na temat przemocy, seksu, kanibalizmu i pedałów! Na rękach miał to samo błyszczące świństwo, które znaleźliśmy na ciałach wszystkich ofiar, odciski jego palców są na skórze jego martwej żony oraz na nożu myśliwskim, schowanym w szufladzie komody… na rękojeści noża znajduje się ta sama błyszcząca substancja. Co weekend wraca do domu mniej więcej w czasie, gdy popełniane były wszystkie zabójstwa, ale nie. Na pewno nie! To nie on jest mordercą, tak? A dlaczego nie? Bo nie jest robolem! Za porządny z niego facet!
Wesley znowu wpatrywał się w ścianę; spojrzałam na rozłożone na stole kolorowe, powiększone zdjęcia kobiet, które nigdy, nawet w najgorszych koszmarach, nie przypuszczały, że może im się przydarzyć coś podobnego.
– Pozwólcie, że powiem wam jedno. – Marino był w swoim żywiole i nie zamierzał tak szybko kończyć. – Lalusiowaty Matt wcale nie jest taki niewinny, jakby się mogło zdawać. Kiedy byłem na górze w laboratorium serologicznym, zadzwoniłem do Vandera, żeby sprawdzić, czego udało mu się dowiedzieć. Odciski Petersena znajdowały się bazie danych, zanim je do ciebie przyniosłem, tak? A wiecie dlaczego? – Wpatrywał się we mnie nieprzyjaznym wzrokiem. – Zaraz wam powiem. Vander sprawdził to dla mnie; niewinny chłopiec Matt został sześć lat temu aresztowany w Nowym Orleanie; było to akurat tego lata, zanim poszedł na studia… zanim jeszcze poznał swoją panią doktor. Pewnie nawet o tym nie wiedziała.
– Niby o czym miała nie wiedzieć? – zapytał Wesley.
– Że jej kochaś-aktor był oskarżony o gwałt, ot co.
Przez długi czas żadne z nas nie odezwało się ani słowem.
Wesley powoli obracał w palcach swe wieczne pióro; tak mocno zacisnął szczęki, że na policzku drgał mu mały mięsień. Marino nie grał zgodnie z zasadami gry; nie dzielił się zdobytymi informacjami, lecz zaskakiwał nas nimi, jakbyśmy już byli w sądzie i stali po przeciwnych stronach barykady.
– Jeżeli Petersen faktycznie był oskarżony o gwałt – odezwałam się wreszcie – to albo został uznany za niewinnego, albo wycofano oskarżenie.
Marino znowu wlepił we mnie wzrok.
– A skąd możesz to wiedzieć, co? Nawet ja jeszcze nie zdążyłem sprawdzić.
– Uniwersytet, taki jak Harvard, sierżancie Marino, nie przyjmuje w swe progi skazańców.
– Jeżeli wiedzą o tym, że delikwent został skazany.
– Racja. – Nie mogłam się nie zgodzić. – Jeżeli o tym wiedzą, jednak trudno jest mi uwierzyć, że nie wiedzieliby, gdyby został skazany.
– Lepiej będzie, jeśli to sprawdzimy. – Tylko tyle miał Wesley do powiedzenia w tej sprawie.
W tej samej chwili Marino wstał i przeprosiwszy
, wyszedł z pokoju; założyłam, że udał się do toalety.
Wesley zachowywał się tak, jakby w wybuchu Marino nie było nic dziwnego.
– Miałaś jakieś wieści z Nowego Jorku, Kay? – spytał tonem towarzyskiej pogawędki. – Są już jakieś wyniki badań laboratoryjnych?
– Testy DNA zajmują sporo czasu – odparłam; miałam kłopoty ze skupieniem się. – Próbki wysłaliśmy im dopiero po drugim morderstwie, lecz już wkrótce powinnam dostać wyniki. Niestety, w przypadku próbek z ostatnich dwóch spraw, czyli Cecile Tyler i Lori Petersen, myślę, że wyniki będą dopiero za jakiś miesiąc.
Wesley cały czas zachowywał się tak, jakby się nic nie stało.
– Wiemy przynajmniej to, że we wszystkich czterech przypadkach zabójca był nonsekreterem.
– Taak. To już coś.
– Naprawdę nie mam żadnych wątpliwości, że to wszystko robota jednego faceta.
– Ja również – odrzekłam i przez długą chwilę żadne z nas się nie odzywało.
Siedzieliśmy lekko spięci, czekając na powrót Marino; jego pełne złości słowa nadal dźwięczały mi w uszach. Pociłam się coraz bardziej i czułam, że serce bije mi szybciej niż zwykle.
Chyba Wesley musiał się jakoś domyślić po mojej minie, że nie chciałam mieć już nic więcej do czynienia z Marino i że relegowałam go do obszaru umysłu zarezerwowanego dla ludzi nieprzyjemnych, niemożliwych do zniesienia i stanowiących profesjonalne zagrożenie.
– Musisz go zrozumieć, Kay – odezwał się cicho.
– Nieprawda, wcale nie muszę.
– Jest dobrym detektywem; naprawdę świetnym.
Nie skomentowałam, znowu więc siedzieliśmy w milczeniu.
Zaczęłam się gotować ze złości; choć wiedziałam, że to błąd, nie potrafiłam już powstrzymać słów cisnących mi się na usta.
– Do diabła, Benton! Te kobiety zasługują na to, byśmy uczynili, co w naszej mocy, żeby złapać ich oprawcę. Jeżeli schrzanimy sprawę, ktoś może znowu zginąć! Nie chcę, by Marino ją spieprzył tylko dlatego, że ma jakieś uprzedzenia!
– Nie spieprzy.
– Już zdąża w tym kierunku. – Zniżyłam głos. – Już zarzucił stryczek na szyję Matta Petersena, a to oznacza, że nie szuka nikogo innego.
Dzięki Bogu Marino wcale nie spieszył się z powrotem.
Wesleyowi znowu zadrgał mięsień w szczęce; nie patrzył mi w oczy.
– Ja także wcale nie zwolniłem jeszcze Petersena z podejrzeń. Nie mogę sobie na to pozwolić. Wiem, że zamordowanie żony nie pasuje do trzech poprzednich zabójstw… ale to dość dziwny człowiek. Przypominasz sobie Gacy’ego? Nie mamy pojęcia, ilu ludzi tak naprawdę zamordował. Liczymy, że trzydzieści trzy osoby, ale możliwe, że setki. Wszystko to były obce mu dzieciaki. Nikt znajomy. A potem zarżnął swą matkę, porąbał jej ciało i wepchnął do zsypu…
Nie wierzyłam własnym uszom. Popisywał się przede mną, jakbym była agentem-nowicjuszem, a on starym wygą. Terkotał jak najęty, niczym spocony szesnastolatek na pierwszej randce.
– Chapman miał w kieszeni „Buszującego w zbożu”, gdy załatwił Johna Lennona; Reagan – Brady oberwali od szaleńców ogarniętych obsesją na punkcie aktorek. Tu chodzi o przewidywalne związki. Czasem udaje się nam ich domyślić, a czasem nie.
A potem zaczął mi cytować statystyki. Dwanaście lat temu procent rozwiązanych spraw dochodzeniu o morderstwo oscylował między dziewięćdziesiąt pięć a dziewięćdziesiąt sześć. Teraz było to mniej więcej siedemdziesiąt cztery procent i widać było tendencję spadkową. Wzrastała liczba morderstw osób nieznajomych w stosunku do zabójstw popełnianych w afekcie i tak dalej, i tak dalej… Ledwie słyszałam jego słowa.
– …prawdę mówiąc, Kay, Matt Petersen poważnie mnie niepokoi. – Urwał. Teraz przysłuchiwałam mu się z uwagą. – To artysta; psychopaci są Rembrandtami wśród morderców. Jest aktorem, lecz nie wiemy, jakie role odgrywa w swych fantazjach. Nie mamy pojęcia, czy przypadkiem nie wprowadza ich w czyn. Nie wiemy, czy nie jest przypadkiem diabolicznie przebiegły. Możliwe, że zabójstwo żony było dla niego czynem czysto utylitarnym.
– Utylitarnym?! – Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczyma; potem przeniosłam wzrok na zdjęcia ciała Lori Perersen. Jej twarz była zastygłą maską agonii, nogi ugięte, a kabel elektryczny napięty niczym cięciwa łuku: wyginał jej ręce do tyłu i wrzynał się w szyję. To, co ten potwór z nią zrobił, było niewiarygodne. Nie wierzyłam własnym uszom.
– Chodzi mi o to, że może on musiał się jej pozbyć, Kay – wyjaśnił Wesley. – Na przykład, jeżeli wydarzyło się coś, co sprawiło, że zaczęła go podejrzewać o zamordowanie pierwszych trzech kobiet. Może spanikował i postanowił ją także zabić; a jak to zrobić, żeby nikt go nie podejrzewał? Dokładnie tak samo jak pozostałe.
– Już to wcześniej słyszałam – powiedziałam spokojnie. – Od twojego partnera.
– Musimy wziąć pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze. – Słowa padały z jego ust wolno i wyraźnie.
– Oczywiście. I nie będę wam głowy zawracać, dopóki Marino naprawdę będzie brał pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze i nie będzie nosił klapek na oczach. Jak na razie zachowuje się tak, jakby miał obsesję na punkcie Matta Petersena… albo jakiś problem z tym, że tamten jest aktorem.
Wesley zerknął w stronę otwartych drzwi.
– Pete ma swoje uprzedzenia – odezwał się nieomal niesłyszalnie. – Nie będę temu zaprzeczał.
– Lepiej od razu powiedz mi, czego te uprzedzenia dotyczą.
– Niech wystarczy ci to, że gdy Biuro postanowiło zwerbować Pete’a do VICAP, sprawdziliśmy go bardzo dokładnie; włącznie z tym, gdzie się wychował i jak wyglądała jego edukacja. Niektórych rzeczy człowiek nigdy nie zapomina; zdarza się, że choćby na najmniejszą wzmiankę o tym reaguje jak byk na czerwoną płachtę.
Jak na razie nie mówił mi nic, do czego sama bym już wcześniej nie doszła. Marino wychował się w biednej rodzinie, w najuboższej dzielnicy miasta; ludzie, w których obecności czuł się niepewnie jeszcze za młodu, teraz wywierali na nim dokładnie takie samo wrażenie. Zwyciężczynie szkolnych konkursów piękności czy kapitanowie szkolnych drużyn futbolowych nigdy nie zaszczycali go drugim spojrzeniem tylko dlatego, że nie mieszkał w ich okolicy, że jego ojciec miał brud pod paznokciami… dlatego, że pochodził z pospólstwa.
Tego typu łzawe historyjki słyszałam już nieraz; jedynym atutem takiego faceta był biały kolor skóry i tężyzna fizyczna – dzięki nim nosił odznakę i wreszcie czuł się ważny.
– Nie musimy go tłumaczyć, Benton – rzekłam krótko. – Nie wybaczamy kryminalistom tylko dlatego, że mieli nieszczęśliwe dzieciństwo. Nie mamy prawa karać innych ludzi tylko dlatego, że są podobni do tych, którzy nam spaprali dzieciństwo.
Nawet nie chodzi o to, że brak mi współczucia; doskonale rozumiałam, co przeżywa Marino, a jego złość nie była mi obca. Sama czułam ją niejednokrotnie, stając w sądzie oko w oko z oskarżonym. Niezależnie od tego, jak przekonujące są dowody, jeżeli facet jest przystojny i odziany garnitur za dwieście dolarów, dwunastu ciężko pracujących mężczyzn i kobiet nigdy, w głębi serca, nie będzie go uważać za winnego.
Ostatnimi czasy byłam gotowa uwierzyć we wszystko, ale tylko pod warunkiem, że dowody były wystarczająco jednoznaczne. Czy Marino zwracał uwagę na dowody? Czy w ogóle ich szukał?
Wesley odsunął krzesło od stołu i wstał, by się przeciągnąć.
– Pete ma swoje wady, ale i zalety. Do niego trzeba się po prostu przyzwyczaić. Znam go od lat. – Podszedł do drzwi i wyjrzawszy na korytarz, rozejrzał się w obie strony. – A tak przy okazji, gdzie on się podziewa, u wszystkich diabłów? Wpadł do kibla?
Wesley zakończył przygnębiające sprawy w moim biurze i zniknął w zalanym słońcem popołudnia świecie żywych, gdzie inne przestępstwa wymagały jego obecności i uwagi.
Przestaliśmy czekać na Marino; nie miałam pojęcia, d
okąd poszedł, ale wyprawa do toalety najwyraźniej zawiodła go znacznie dalej. Jednak nie miałam czasu zbyt długo się nad tym zastanawiać, ponieważ w chwili gdy wkładałam akta spraw Dusiciela z powrotem do szafy, do mego gabinetu weszła Rose i ciężko zatrzymała się w drzwiach.
Zobaczyłam jej ponurą minę i przygarbione ramiona i wiedziałam, że przynosi wieści, które z pewnością mnie nie ucieszą.
– Doktor Scarpetta, Margaret pani szukała i prosiła, bym powiedziała o tym, gdy tylko skończy pani spotkanie z agentem Wesleyem i sierżantem Marino.
Okazałam zniecierpliwienie, zanim zdążyłam się powstrzymać. Na dole czekało na mnie kilka autopsji, musiałam odpowiedzieć na niezliczoną ilość telefonów – wypełniłoby to cały dzień tuzinowi ludzi, i naprawdę nie chciałam, by cokolwiek wydłużyło listę mych obowiązków na dzisiejszy dzień.
Podając mi stos listów do podpisania i spoglądając na mnie ponad szkłami okularów, Rose wyglądała niczym dyrektorka szkoły.
– Margaret jest w swym gabinecie – dodała. – Coś mi się zdaje, że ta sprawa nie powinna czekać.
Rose nie zamierzała mi powiedzieć, o co chodzi, i choć tak naprawdę nie mogłam mieć do niej o to pretensji, byłam zirytowana. Mam wrażenie, że Rose orientowała się we wszystkim, co działo się w naszym biurze, lecz po prostu nie miała zwyczaju roznosić plotek – zawsze kierowała mnie wprost do źródła informacji. Mówiąc krótko, za wszelką cenę unikała bycia posłańcem złych wieści; zdaje się, że nauczyła się tego, pracując całe życie dla mego poprzednika, doktora Cagneya.
Maleńki, spartańsko wyposażony gabinet Margaret znajdował się na tym samym piętrze co mój, w połowie drogi do windy i był pomalowany taką samą jasnozieloną farbą jak cały budynek.
Ciemnozielone kafelki na podłodze zawsze wyglądały na nieco zakurzone, bez względu na to, jak często sprzątaczka je myła; na biurku i wszystkich możliwych płaskich powierzchniach piętrzyły się sterty komputerowych wydruków. Na biblioteczce stały tomy podręczników, dodatkowe kable, klawiatury i myszki oraz pudełka dyskietek. Nigdzie nie było ani śladu osobistych zdjęć, plakatów czy naklejek z dowcipnymi napisami. Nie mam pojęcia, jak Margaret wytrzymuje w tym sterylnym śmietniku, ale nigdy nie widziałam gabinetu analityka komputerowego, który wyglądałby inaczej.
Post Mortem Page 9