Izolacja jest najokrutniejszą karą i nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że jestem gorszym rodzajem człowieka tylko dlatego, że nie jestem mężczyzną. Jedna z moich koleżanek nie zniosła napięcia i rzuciła studia, druga przeżyła załamanie nerwowe i także odeszła. Przetrwanie było moją jedyną nadzieją, a zemsty dopatrywałam się tylko w możliwości odniesienia sukcesu.
Myślałam, że te dni już na zawsze minęły, lecz Marino przypomniał mi o wszystkim. Obecnie byłam jeszcze bardziej narażona na ciosy, gdyż morderstwa tych kobiet mocno mnie poruszyły. Nie chciałam być zmuszona do samotnego radzenia sobie z tym; jednak zdawało się, że Marino miał już wyrobioną opinię nie tylko na temat Matta Petersena, ale także na mój.
Spacer w południe ukoił nieco moje zszarpane nerwy; słońce świeciło jasno i odbijało się w szybach przejeżdżających samochodów. Szeroko otwarte podwójne szklane drzwi Marketplace wpuszczały do środka wonne wiosenne powietrze, a bar na parterze był tak zatłoczony, jak się tego spodziewałam. Czekając na swoją kolejkę przy kontuarze z sałatkami, przyglądałam się ludziom przechodzącym obok i młodym parom siedzącym przy stolikach, śmiejącym się, rozmawiającym i jedzącym. Zwróciłam uwagę na kilka samotnych kobiet – pogrążonych we własnych myślach, modnie ubranych kobiet sukcesu w drogich kostiumach, popijających dietetyczną coca-colę lub skubiących kanapki z ciemnego chleba.
Możliwe, że to właśnie w takim miejscu on namierza swe ofiary; w jakimś ogromnym, anonimowym, zatłoczonym pomieszczeniu, gdzie jedyną cechą wspólną tych kobiet było jedzenie, jakie zamówiły przy kontuarze.
Jednak największym i najbardziej tajemniczym problemem w tym dochodzeniu było to, że zamordowane kobiety nie tylko nie mieszkały, ale także nie pracowały w tych samych dzielnicach. Richmond jest dużym miastem, zajmującym ogromną połać ziemi, ma mnóstwo centrów handlowych i supermarketów w każdym z czterech podstawowych sektorów: ludzie mieszkający na Northside zaopatrują się w Northside, tam załatwiają swe interesy i tam szukają rozrywki. Mieszkańcy dzielnic leżących po południowej stronie rzeki najczęściej nie jeżdżą z interesami na drugi brzeg; to samo dotyczy mieszkańców wschodniego dystryktu. Ja także ograniczałam się do robienia zakupów w supermarketach i centrach handlowych na zachodnim krańcu miasta, gdzie mieszkałam; chyba że byłam w pracy i chciałam się wyrwać gdzieś na obiad.
Kobieta za kontuarem, która przyjmowała moje zamówienie na grecką sałatkę, przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, jakby mnie skądś znała, tylko nie była pewna skąd. Z zażenowaniem pomyślałam, że mogła widzieć moje zdjęcie w sobotniej gazecie albo w telewizyjnej migawce z którejś z rozpraw sądowych.
Zawsze marzyłam o tym, by móc przejść przez miasto niezauważona i wykonywać swą pracę w ciszy i spokoju, lecz w moim przypadku nie było to takie proste. Po pierwsze w Stanach Zjednoczonych niewiele jest kobiet na stanowisku naczelnego koronera stanowego i dzięki temu reporterzy bardzo lubili mnie cytować w swych artykułach. Poza tym rozpoznawali mnie już z dużej odległości, gdyż jestem „naturalną blondynką”, mam „dumną posturę” i Bóg jeden wie, co jeszcze wypisywali. Moi przodkowie wyemigrowali z północnozachodniej Italii, gdzie mieszka sporo błękitnookich, jasnowłosych Włochów, w których żyłach płynie krew ich sąsiadów z Austrii i Szwajcarii.
Ród Scarpettów jest w zasadzie etnocentryczny – czyli moi przodkowie, nawet w tym kraju, żenili się i wychodzili za mąż tylko za Włochów, by zachować czystość rasową. Największą porażką mojej matki – o czym często mi przypominała – jest to, że nie ma syna, a jej dwie córki okazały się genetycznymi ślepymi uliczkami. Dorothy zakończyła linię Scarpettów, wydając na świat Lucy, która jest pół Włoszką, pół Meksykanką, natomiast mój status małżeński oraz wiek nie dają większej nadziei na to, bym jeszcze kiedykolwiek cokolwiek wydała na świat.
Moja matka nie może pogodzić się z tą myślą i często rozpacza nad faktem, iż krew jej przodków została zmarnowana. „Wszyscy ci wspaniali ludzie! – zdarza się jej zawodzić, zwłaszcza podczas świąt, kiedy powinna być otoczona wianuszkiem ślicznych i mądrych wnucząt. – Jaka to szkoda! Jaki wstyd! Nasi przodkowie w grobie się pewnie przewracają! Wszyscy ci architekci, malarze! Kay, Kay, dlaczego pozwoliłaś, by nasza krew się zmarnowała…”
Moja rodzina pochodzi z Werony, prowincji Romea z rodu Montekich i Julii z Kapuletów, Dantego, Tycjana, Belliniego i Paolo Cagliariego, wedle słów mojej matki. Cały czas z podziwu godnym uporem twierdzi, że w jakiś pokrętny sposób jesteśmy spokrewnieni z tymi wszystkimi sławnymi ludźmi, mimo iż często jej powtarzam, że choć Tycjan i Bellini owszem wpłynęli na szkołę z Werony, to pochodzili z Wenecji, Dante zaś był florentyńczykiem i gdy został wygnany z miasta, w Weronie zatrzymał się tylko na chwilę podczas podróży do Rawenny. W rzeczy samej nasi przodkowie wywodzą się od skromnych rolników i pracowników kolejowych, biedaków, którzy wyemigrowali ze starego kraju zaledwie dwa pokolenia temu.
Z białą torebką pod pachą radośnie wyszłam z powrotem na zalane słońcem miasto. Po chodnikach spieszyli ludzie idący na lunch lub wracający do pracy; kiedy czekałam na rogu na zielone światło, instynktownie spojrzałam na dwóch mężczyzn wychodzących z chińskiej restauracji po drugiej stronie ulicy. Znajomy widok jasnych włosów przyciągnął moje spojrzenie; Bill Boltz, prokurator okręgowy Richmond właśnie wkładał na nos okulary przeciwsłoneczne i zdawał się pogrążony w rozmowie z Normanem Tennerem, dyrektorem do spraw bezpieczeństwa publicznego. Przez chwilę Boltz patrzył prosto na mnie, lecz nie odwzajemnił mego pozdrowienia; może jednak mnie nie widział? Nie machnęłam po raz drugi. Potem obaj mężczyźni zniknęli mi z oczu.
Kiedy wreszcie światło zamieniło się na zielone i przeszłam na drugą stronę ulicy, mijając sklep ze sprzętem komputerowym, pomyślałam o Lucy. Wstąpiłam do środka i kupiłam coś, co na pewno się jej spodoba; nie grę, lecz cały komplet płyt z historią sztuki, muzyki i malarstwa. Poprzedniego dnia wynajęłyśmy łódkę i przez pół dnia pływałyśmy nią po maleńkim jeziorku w parku; nakarmiłyśmy gęsi pokruszonym chlebem i tak długo lizałyśmy lody winogronowe, aż nasze języki zrobiły się zupełnie niebieskie. W czwartek rano Lucy odleci do Miami i nie zobaczę jej aż do Bożego Narodzenia, jeżeli w ogóle pojadę na święta do domu.
Była za piętnaście pierwsza, gdy weszłam do holu mojego biura; Benton Wesley przyjechał o kwadrans za wcześnie i właśnie siedział na kanapie, czytając „Wall Street Journal”.
– Mam nadzieję, że masz w tej torbie coś do picia – odezwał się, zwijając gazetę i sięgając po aktówkę.
– Taak, ocet. Na pewno ci będzie smakował.
– Do diabła. Właściwie wszystko mi jedno… Czasem jestem tak zdesperowany, że marzę o tym, iż basen przy moim domu wypełniony jest ginem.
– Coś mi się zdaje, że to tylko rozmienianie fantazji na drobne.
– Niee, skądże! To po prostu jedyna fantazja, o której mogę rozmawiać z damą.
Wesley był psychologiem współpracującym z FBI, przydzielonym do placówki w Richmond, w której, tak naprawdę, spędzał zadziwiająco mało czasu. Kiedy nie podróżował, siedział zazwyczaj w Akademii FBI w Quantico i uczył przyszłych agentów, jak prowadzić dochodzenie w sprawie o morderstwo, oraz robił co w jego mocy, by VICAP wreszcie zaczęło działać. VICAP to akronim utworzony z pierwszych liter Violent Crime Apprehension Program – czyli Programu Zwalczania Okrutnych Zbrodni. Jedną z najbardziej innowacyjnych koncepcji tego programu było utworzenie regionalnych drużyn, składających się z psychologa FBI i doświadczonego detektywa. Departament Policji Richmond poprosił VICAP o pomoc po drugim morderstwie, a Marino oprócz tego, że prowadził dochodzenie w tej sprawie, był także partnerem Wesleya z drużyny VICAP.
– Wiem, że jestem za wcześnie – przeprosił Wesley, idąc za mną w kierunku mego gabinetu. – Przyszedłem do ciebie prosto od dentysty, ale jeżeli chcesz coś zjeść, to nie przejmuj się mną; nie będzie mi to przeszkadzać.
–
No, cóż… bardzo to miło z twojej strony, ale mnie to będzie przeszkadzać – odrzekłam.
Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, a po chwili uśmiechnął się niemądrze.
– Zapomniałem. Przecież nie jesteś doktorem Cagneyem. Wiesz, że on zawsze trzymał krakersy serowe w biurku w kostnicy? Jeżeli zachciało mu się jeść, kiedy robił sekcję, to przerywał na moment, posilał się i jakby nigdy nic wracał do roboty. To było niesamowite.
Skręciliśmy do pokoiku, który rozmiarami bardziej przypominał wnękę kuchenną, gdzie stały ekspres do kawy, automat z coca-colą i mała lodówka.
– Miał szczęście, że nie dostał od tego zapalenia wątroby albo AIDS – mruknęłam.
– AIDS! – Wesley roześmiał się głośno. – To dopiero byłaby poetyczna sprawiedliwość!
Jak większość starych wiarusów, doktor Cagney znany był ze swej wprost niewiarygodnej homofobii.
– Znowu jakaś cholerna ciota – miał zwyczaj mówić, gdy na sekcję przywożono kogoś o wiadomej orientacji seksualnej.
– AIDS… – Wesley nadal cieszył się z podłego dowcipu, podczas gdy ja wsadziłam swą grecką sałatkę do lodówki. – Chciałbym usłyszeć, jak usiłuje się z tego wytłumaczyć.
Kiedy po raz pierwszy spotkałam Wesleya, byłam do niego nieco uprzedzona. Stanowił idealny przykład agenta FBI, włącznie z robionymi na zamówienie półbutami; miał ostre rysy twarzy i przedwcześnie posiwiałą czuprynę sugerującą łagodne usposobienie, którego jednak wcale nie posiadał. Był szczupły i twardy, a w swym perfekcyjnie skrojonym garniturze khaki i niebieskim jedwabnym krawacie wyglądał na adwokata. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała go w innej koszuli niż białej, wyprasowanej i lekko wykrochmalonej.
Miał tytuł doktora psychologii i przed wstąpieniem do FBI był dyrektorem ogólniaka w Dallas; gdy zaczął pracować dla Biura, najpierw był zwykłym agentem, potem pracował w podziemiu, wyławiając członków mafii, aż wreszcie w pewnym sensie skończył tam, gdzie zaczął. Psychologowie są naukowcami, myślicielami, analitykami; czasem mam wrażenie, że są także cudotwórcami.
Nalaliśmy sobie kawy, po czym poszliśmy do pokoju konferencyjnego, gdzie przy długim stole siedział Marino, przeglądając grubą teczkę z aktami. Trochę się zdziwiłam; nie wiem dlaczego, ale po prostu założyłam, że się spóźni.
Zanim zdążyłam choćby usiąść, Marino odchylił się do tyłu na krześle i obwieścił lakonicznym tonem:
– Przed kilkoma minutami zatrzymałem się w laboratorium serologicznym. Pomyślałem, że zainteresuje was wiadomość, iż Matt Petersen ma krew grupy A i jest nonsekreterem.
Wesley spojrzał na niego ciekawie.
– To ten mąż, o którym mi opowiadałeś?
– Aha. Nonsekreter. Dokładnie tak samo jak ten szajbus, co dusi kobiety.
– Jest to cecha, którą charakteryzuje się dwadzieścia procent populacji – przypomniałam mu chłodno.
– Taak, dwóch na dziesięciu – burknął Marino.
– Albo czterdzieści cztery tysiące osób w mieście o rozmiarach Richmond. Dwadzieścia dwa tysiące, jeżeli liczyć, że mężczyźni stanowią połowę tej liczby – dodałam.
Marino zapalił papierosa i spojrzał na mnie ponad płomykiem zapalniczki.
– Wiesz co, doktorku? – Papieros kiwał mu się w ustach wraz z każdą wypowiadaną sylabą. – Zaczynasz mówić jak jakiś cholerny obrońca z urzędu.
Pół godziny później siedziałam u szczytu stołu, a dwaj mężczyźni zajmowali miejsca po moich obu stronach; przed nami leżały zdjęcia czterech zamordowanych kobiet.
Tak wyglądała najtrudniejsza i najbardziej czasochłonna część dochodzenia – określanie portretu psychologicznego mordercy, potem ofiar, a na koniec znowu mordercy.
Wesley opisywał właśnie zabójcę; było to coś, co robił wprost znakomicie. Bardzo często z wręcz niebywałą dokładnością potrafił odczytać emocje towarzyszące zabójcy w czasie popełniania zbrodni – w tych przypadkach była to zimna, wykalkulowana złość.
– Założę się, że jest biały – zaczął Wesley. – Lecz nie będę stawiał na to mojej reputacji. Cecile Tyler była Murzynką; lecz ofiara innej rasy jest czymś niezwykłym, chyba że zabójca ulega bardzo gwałtownej dekompensacji. – Wziął do rąk zdjęcie Cecile Tyler, ciemnoskórej, ślicznej recepcjonistki, która pracowała dla firmy inwestycyjnej w północnej dzielnicy miasta. Podobnie jak Lori Petersen, została związana i uduszona, a jej nagie ciało znaleźliśmy na łóżku w sypialni jej domu. – Jednak ostatnimi czasy mamy coraz więcej międzyrasowych zabójstw nas tle seksualnym, lecz najczęściej to czarny mężczyzna morduje białą kobietę, odwrotne wypadki zdarzają się bardzo rzadko… innymi słowy, biały mężczyzna raczej nie zgwałci i nie zamorduje czarnoskórej kobiety. Jedynym wyjątkiem są dziwki. – Przyjrzał się uważnie zebranym fotografiom. – Te kobiety z całą pewnością nie trudniły się prostytucją; gdyby tak było, nasze zadanie byłoby o wiele prostsze – dodał cicho.
– Taak, ale ich niekoniecznie – wtrącił Marino.
Wesley nie uśmiechnął się.
– Przynajmniej miałyby ze sobą coś wspólnego, a na tym moglibyśmy zacząć budować sensowną teorię, Pete. – Potrząsnął głową. – A tak dziwaczny dobór ofiar mnie niepokoi.
– Co na ten temat mówi Fortosis? – spytał Marino, mając na myśli psychologa klinicznego, z którym FBI konsultowało się w tej sprawie.
– Niewiele – odrzekł Wesley. – Dziś rano zamieniłem z nim kilka słów… nie chce wydawać żadnych autorytatywnych sądów. Zdaje mi się, że zabójstwo tej pani doktor zmusiło go do powtórnego przemyślenia kilku teorii… Ale nadal idzie o zakład, że morderca jest biały.
Przed oczyma zobaczyłam nagle twarz z mego snu: białą, bez widocznych rysów.
– Ma pewnie jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć lat – kontynuował Wesley. – Ponieważ te zabójstwa nie są związane z żadnym określonym okręgiem miasta, musi to być facet, który sporo podróżuje: samochodem, ciężarówką czy może motorem. Pewnie stawia swój pojazd w jakimś nie budzącym podejrzeń miejscu i resztę drogi pokonuje na piechotę… Jeżeli jeździ samochodem osobowym, to pewnie amerykańskim, jakimś niezbyt nowym modelem, w nierzucającym się w oczy kolorze, beżowym albo szarym. Innymi słowy, wcale bym się nie zdziwił, gdyby gość jeździł dokładnie takim samym wozem, jakich używają wasi detektywi czy nasi agenci operacyjni.
Wcale nie żartował. Tego typu zabójcy często byli zafascynowani pracą policjantów, a nawet zdolni do podszywania się pod stróżów prawa. Klasycznym zachowaniem psychopaty po dokonaniu zbrodni jest zaangażowanie się w śledztwo; chce pomóc policji, proponuje swój udział w szukaniu ciała, które na przykład porzucił gdzieś w lasach. Tego typu facet mógł spokojnie przesiadywać w ulubionych knajpach policjantów i stukając się z nimi kieliszkami, słuchać ich opowieści.
Szacuje się, że co najmniej jeden procent populacji to psychopaci. Genetycznie są to osobnicy niezdolni do odczuwania strachu; wspaniali manipulanci, którzy bezwstydnie potrafią wykorzystywać innych ludzi. Jeżeli trzymają się odpowiedniej strony prawa, zostają nadzwyczajnymi szpiegami, bohaterami wojennymi, pięciogwiazdkowymi generałami, miliarderami stojącymi na czele ogromnych korporacji i Jamesami Bondami. Jeżeli zaś ją przekraczają, stają się Neronami, Hitlerami, Richardami Speckami czy Tedami Bundy; antyspołecznymi, choć – z klinicznego punktu widzenia – psychicznie normalnymi ludźmi, którzy bez żalu czy wstydu popełniają okrutne zbrodnie.
– Jest samotnikiem – ciągnął Wesley. – Nie potrafi zaangażować się w bliskie związki emocjonalne, choć jednocześnie może być uważany za miłego, a nawet czarującego znajomego. Jednak nigdy z nikim nie zwiąże się naprawdę blisko. To ten typ faceta, który podrywa w barze obcą kobietę, lecz po przespaniu się z nią jest sfrustrowany i rozczarowany.
– Jakbym to skądś znał – mruknął Marino, ziewając.
Wesley nie zwrócił na niego uwagi.
– Pewnie o w
iele więcej satysfakcji sprawiłoby mu oglądanie ostrej pornografii, magazynów detektywistycznych oraz sadomasochistycznych; podejrzewam, że miewał okrutne fantazje seksualne na długo przedtem, zanim zaczął je wprowadzać w czyn. Być może zaczął od podglądania kobiet mieszkających samotnie, potem je gwałcił, a na koniec zaczął mordować. Eskalacja będzie trwać, a każde następne morderstwo będzie bardziej okrutne. Nie jest już dla niego celem gwałt, lecz sam akt zabijania. Potem śmierć ofiary przestanie mu wystarczać i będzie to robił w coraz brutalniejszy sposób.
Wyciągnął rękę, pokazując perfekcyjnie zaprasowany mankiet koszuli, i ujął zdjęcia Lori Petersen. Przeglądał je powoli, obserwując każde z wielką uwagą; jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Potem odepchnął kupkę fotografii od siebie i odwrócił się do mnie.
– Wydaje mi się, że już w tej sprawie, przy morderstwie doktor Petersen, zabójca wprowadził elementy tortur. Mam rację?
– Tak – odparłam.
– Co takiego? Chodzi wam o to, że połamał jej palce? – Marino zadał to pytanie takim tonem, jakby przygotowywał się do kłótni. – To mafia bawi się w takie rzeczy, ale nie mordercy seksualni. Lori Petersen grała na skrzypcach, tak? Połamanie jej placów wydaje mi się rzeczą wyjątkowo osobistą; jakby morderca dobrze ją znał.
Odpowiedziałam na jego zarzuty najspokojniej, jak tylko mogłam:
– Na jej biurku leżały książki o tematyce lekarskiej… skrzypce także były doskonale widoczne. Zabójca nie musiał być geniuszem, by domyślić się o niej kilku rzeczy.
Wesley rozważył moje słowa.
– Jest jeszcze jedna możliwość: że odniosła obrażenia, usiłując się bronić przed napastnikiem.
– Nie. – Tego jednego byłam pewna. – Nie znalazłam nic, co by wskazywało, że Lori Petersen się z nim szarpała.
Marino spojrzał na mnie z niechęcią.
– Doprawdy? A to ciekawe. Wedle twego raportu z autopsji, miała całe mnóstwo siniaków.
Napotkałam jego wzrok i wytrzymałam.
Post Mortem Page 8