Post Mortem
Page 16
– Nonsekreter – powiedział Marino, powoli cedząc sylaby; patrzył prosto przed siebie.
Jechaliśmy w ciszy. Powtarzałam sobie, że w Stanach Zjednoczonych mieszka wiele milionów mężczyzn, którzy są nonsekreterami, a morderstwa na tle seksualnym zdarzają się prawie w każdym większym mieście; jednak podobieństwo było uderzające.
Skręciliśmy w wąską, wysadzaną drzewami ulicę niedawno wybudowanego osiedla, gdzie przy drodze stały podobne do siebie, parterowe domy, sugerujące niski budżet właścicieli i niewiele przestrzeni wewnątrz. Przy drogach dostrzegłam znaki z nazwami firm budowlanych pracujących na tym terenie, a niektóre domy znajdowały się jeszcze w fazie wykańczania. Na większości trawników trawa była dopiero co posiana i jeszcze nie wyrosła pomiędzy świeżo posadzonymi krzewami i kwiatami.
Dwie przecznice dalej, po lewej stronie ulicy, stał nieduży szary dom, gdzie dwa miesiące temu zamordowano Brendę Steppe. Nikt go jeszcze nie wynajął ani nie kupił, gdyż ludzie jakoś nie lubią mieszkać w miejscach, gdzie inni skończyli gwałtowną śmiercią. Po obu stronach domu, na trawniku, wbite były w ziemię tabliczki z napisem „Na sprzedaż”.
Zaparkowaliśmy od frontu i siedzieliśmy w milczeniu; wzdłuż ulicy stało dosłownie kilka lamp i pomyślałam, że w nocy musi tu być bardzo ciemno. Jeżeli morderca zachowywał ostrożność, a na dodatek miał na sobie ciemne ubranie, z łatwością mógł się wślizgnąć do domu niezauważony przez nikogo z sąsiadów.
– Wszedł od tyłu, przez okno w kuchni – odezwał się Marino. – Ustaliliśmy, że Brenda tamtego wieczora wróciła do domu około dziewiątej, wpół do dziesiątej. W salonie znaleźliśmy torbę z zakupami… na rachunku ze sklepu był wybity czas zakupu – 20:55. Wróciła więc do domu i zaczęła przygotowywać późny obiad. Tamtej nocy było bardzo ciepło i pewnie otworzyła okno, by przewietrzyć kuchnię; zwłaszcza że smażyła wołowinę z cebulą.
Skinęłam głową, przypominając sobie zawartość jej żołądka.
– Smażone hamburgery i cebula zazwyczaj mocno dymią, a zapach raz-dwa roznosi się po całym domu. W każdym razie tak jest, ile razy moja żona je przygotowuje. W koszu na śmieci pod zlewem znaleźliśmy opakowanie po wołowinie, pusty słoik po sosie do spaghetti i łupiny z cebuli. W zlewie moczyła się patelnia. – Urwał, po czym dodał zamyślonym głosem: – Jakie to dziwne… kto wie, może przez tę potrawę na kolację poniosła śmierć. Gdyby zjadła kanapkę z tuńczykiem albo sałatkę z kurczaka, nie otworzyłaby okna i morderca nie miałby jak wejść do jej domu.
Roztrząsanie tego, „co by było, gdyby…”, to ulubiona rozrywka detektywów. Co by było, gdyby pewien facet nie postanowił kupić paczki papierosów w sklepie, na który napadło dwóch uzbrojonych po zęby ćpunów? Co by było, gdyby gospodyni nie wyszła na chwilę z domu opróżnić kubeł na śmieci w chwili, gdy ulicą jechał zbiegły więzień? Co by było, gdyby jakaś dziewczyna nie pokłóciła się ze swym chłopakiem, w efekcie czego on wskoczył do samochodu i natrafił na pijanego kierowcę wchodzącego w zakręt po niewłaściwej stronie ulicy?
– Zauważyłaś budkę strażnika i szlaban, jakąś milę stąd? – spytał Marino.
– Taak – przypomniałam sobie. – Przed nią znajdował się parking… to było, zanim skręciliśmy w to osiedle. Możliwe, że zabójca tam właśnie zostawił swój samochód, a tutaj przyszedł pieszo.
– Ale parking jest zamykany o północy – mruknął Marino.
Zapaliłam następnego papierosa i przypomniałam sobie, że najważniejsze w pracy detektywa jest to, by myślał jak przestępca, którego chce złapać.
– Co ty byś zrobił na jego miejscu? – zapytałam.
– Na czyim miejscu?
– Mordercy. Co byś zrobił, gdybyś to ty był Dusicielem?
– Wszystko zależy od tego, czy byłbym jakimś popieprzonym artystą, jak Matt Petersen, czy zwykłym maniakiem, który uwielbia śledzić kobiety, a potem gwałcić je i dusić.
– To ostatnie – odrzekłam spokojnie. – Załóżmy, że jesteś zwykłym maniakiem.
Zastawił na mnie pułapkę, którą ominęłam, i roześmiał się niegrzecznie.
– Przeoczyłaś jeden szczegół, doktorku. Powinnaś mnie spytać, czy robiłoby to jakąś różnicę… Bo widzisz, nie robiłoby żadnej. Wszystko jedno, czy jestem artystą, czy świrem, całą sprawę załatwiam właściwie tak samo. Bez względu na to, kim jestem i czym się zajmuję na co dzień, skoro już wyruszam na łowy, zachowuję się tak, jak każdy inny zboczeniec seksualny. Nawet gdybym w życiu zawodowym był lekarzem, prawnikiem czy wodzem indiańskim.
– Mów dalej.
– Zaczyna się od tego, że ją zauważam, mam z nią jakiś kontakt. Może dzwonię do drzwi jej domu, sprzedaję coś albo dostarczam kwiaty. Kiedy widzę ją na progu, jakiś głosik w mojej głowie mówi mi, że to właśnie ona. Może pracuję na budowie gdzieś w sąsiedztwie i widzę ją przechodzącą ulicą tam i z powrotem. Interesuję się nią; może włóczę się za nią z tydzień, by poznać jej zwyczaje… gdzie robi zakupy, o której wraca z pracy, o której idzie spać, sprawdzam, jakim jeździ samochodem.
– Ale dlaczego właśnie ona? – spytałam. – Ze wszystkich kobiet świata, dlaczego właśnie ta?
Zamyślił się na chwilę, po czym odparł:
– Bo coś w niej działa na mnie jak płachta na byka.
– Jej wygląd?
Nadal to rozważał.
– Może, ale niekoniecznie. Może jej zachowanie, to, że jest pracującą dziewczyną, robi karierę. Ma ładny domek, więc pewnie jest dostatecznie mądra, by na niego zarobić. Czasem tego typu babki są strasznie zarozumiałe. Może nie spodobał mi się sposób, w jaki mnie potraktowała… podkopała moje męskie ego? Powiedziała, że nie jestem dla niej dostatecznie dobry albo coś w tym stylu.
– Wszystkie ofiary pracowały zawodowo – powiedziałam, a po chwili zastanowienia dodałam: – Lecz większość samotnie mieszkających kobiet pracuje.
– Masz rację. A ja upewnię się, że ona mieszka sama… załatwię ją tylko po to, by pokazać jej, kto tu jest górą. Nadchodzi weekend i czuję, że mam ochotę to zrobić. Więc późnym wieczorem, może nawet po północy, wsiadam do samochodu… znam już jej dzielnicę, dlatego wiem, dokąd jechać. Cały plan mam w głowie. Zostawiam samochód na parkingu przed budką ze szlabanem, lecz to może być ryzykowne. Po północy parking jest zamknięty, więc mój wóz z pewnością zostałby zauważony. Jednak po drugiej stronie ulicy znajduje się stacja naprawcza i warsztat samochodowy. To raczej tam zostawię brykę. Dlaczego? Bo warsztat zamykają o dziesiątej wieczorem, lecz nie ma nic dziwnego w tym, że przed nim, na parkingu, czekają jakieś samochody. Nikt się nad tym nie zastanowi, nawet gliniarze, którzy są moją największą zmorą. Gdybym zostawił wóz na pustym parkingu przed budką, a jakiś glina by to przyuważył, z pewnością skontaktowałby się z centralą, by sprawdzić, do kogo należy.
Marino opisał mi wszystko, krok po kroku, z mrożącymi krew szczegółami. Ubrany w ciemne spodnie i kurtkę idzie przez osiedle, trzymając się z dala od latarni. Kryje się w mroku. Kiedy dociera do domu ofiary, adrenalina zaczyna coraz szybciej pulsować mu w żyłach… widzi jej samochód na podjeździe i wie, że już jest w domu. Wszystkie światła są wyłączone, z wyjątkiem tego na ganku. A więc zasnęła.
Nie spiesząc się, trzyma się na uboczu, oceniając sytuację. Rozgląda się, upewnia, że nikt go nie widzi; potem obchodzi dom naokoło i czuje przypływ pewności siebie. Od ulicy nikt go nie zauważył, a od tyłu następne domy są oddalone co najmniej o pięćdziesiąt jardów… światła są w nich zgaszone, wszyscy śpią. Noc jest ciemna.
Podchodzi do okien i od razu zauważa to, które jest nie zamknięte; przecina siatkę, podważa nożem haczyk na framudze, potem w przeciągu kilku sekund odcina siatkę od ram i kładzie na ziemi. Otwiera okno, wskakuje na parapet i po chwili jest w kuchni.
– Gdy jestem w środku – kontynuował Marino – przez kilka chwil stoję w bezruchu i nasłuchuję; kiedy już jestem usatysfakcjonowany, ruszam pr
zed siebie i zaczynam szukać sypialni. Domek nie jest duży. – Wzruszył ramionami. – Znajduję ją bez trudu… słyszę śpiącą Brendę. Teraz mam już pewnie na twarzy kominiarkę albo coś w tym stylu.
– Po co zadawać sobie trud? – spytałam. – Przecież ona i tak nie pożyje dostatecznie długo, by cię zidentyfikować.
– Włosy. Hej, przecież ja nie jestem głupi. Prawdopodobnie do poduszki czytam sobie podręczniki medycyny sądowej i znam na pamięć dziesięć kodów policyjnych. O nie, nikt mnie nie zidentyfikuje dzięki włosom znalezionym na niej czy gdziekolwiek indziej.
– Jeżeli jesteś taki bystry – teraz to ja go podpuszczałam – to dlaczego nie martwisz się DNA? Nie czytasz gazet?
– No, cóż… nie zamierzam używać żadnego cholernego kondomu! A ty i tak nie wytypujesz mnie jako podejrzanego, bo jestem na to za sprytny. Jak nie ma podejrzanego, nie ma z czym porównywać… i twoje hokus-pokus nie jest warte funta kłaków. Włosy są bardziej zdradliwe. Z drugiej strony równie dobrze mogę nie chcieć, by wiedziała, czy mam jasne, czy ciemne włosy albo czy, na przykład, jestem rudy.
– A co z odciskami palców?
Marino uśmiechnął się.
– Rękawiczki, skarbie. Takie same, jakich ty używasz przy autopsji moich ofiar.
– Matt Petersen nie nosił rękawiczek. Gdyby tak było, nie zostawiłby odcisków na ciele swej żony.
– Jeżeli to Matt jest naszym zabójcą – odparł Marino spokojnie – to nie musiałby się martwić zostawianiem odcisków palców we własnym domu. – Urwał. – Jeżeli. Faktem jest, że szukamy świra; Matt jest świrnięty, ale nie on jeden na tym świecie… wariatów mamy od metra. Faktem jest też to, że nie mam zielonego pojęcia, kto zaciukał jego żonę.
Zobaczyłam twarz mego snu; białą plamę bez żadnych konkretnych rysów. Słońce wpadało do samochodu przez otwarte okna, lecz mnie ciągle było zimno.
– Reszta wygląda mniej więcej tak, jak można to sobie wyobrazić – ciągnął Marino. – Nie zamierzam jej przestraszyć. Podchodzę powoli do łóżka i budzę ją, przykładając jej rękę do ust, a nóż do gardła. Nie mam przy sobie rewolweru, by nie kusić losu; gdyby zaczęła się ze mną szarpać, broń mogłaby nagle wypalić, ranić mnie albo ją, zanim zdążyłbym się zabawić. Trzymanie się planu jest dla mnie bardzo ważne; jeżeli wszystko nie przebiega po mojej myśli, strasznie się wkurzam. Poza tym nie stać mnie na takie ryzyko. Co by było, gdyby któryś z sąsiadów usłyszał wystrzał i zaalarmował gliniarzy?
– Czy mówisz coś do niej? – zapytałam, odkaszlnąwszy cicho.
– Mówię cicho, że jeżeli wrzaśnie, zabije ją. Cały czas jej to powtarzam.
– Co jeszcze? Czy mówisz do niej coś oprócz tego?
– Pewnie nie.
Wrzucił bieg i zawrócił na wąskiej ulicy; po raz ostatni spojrzałam na dom, gdzie wydarzyło się to, co przed chwilą opisał Marino. Widziałam to dokładnie tak, jak mi opowiedział; wydawało się czymś więcej niż spekulacjami detektywa – była to nieomal relacja naocznego świadka, bezduszna i pozbawiona emocji.
Zmieniłam zdanie o Marino; nie był głupi ani powolny. Przekonałam się, że to niezwykle wnikliwy policjant i chyba przez to jeszcze bardziej go nie lubiłam.
Pojechaliśmy na wschód. Słońce załamywało się w liściach drzew, a popołudniowy ruch osiągnął szczyt. Na długie minuty ugrzęźliśmy w korku, stojąc pomiędzy samochodami ludzi wracających z pracy. Spoglądając na ich twarze, czułam, że nie należę do ich świata, że obserwuję ich z boku. Myśleli o kolacjach, może stekach, które usmażą na grillu przed domem, o dzieciach, ukochanych, których zobaczą już niedługo, albo wydarzeniach mijającego dnia.
Marino był niezmordowany.
– Dwa tygodnie przed zabójstwem Lori Petersen do jej domu przywieziono paczkę; już sprawdziliśmy dostawcę. Jest czysty. Jakiś czas wcześniej był u niej hydraulik, ale też nic na niego nie mamy. Jak na razie brak jakiegokolwiek tropu, nic. Poza tym nic nie łączy ofiar, ani jeden szczegół… nawet jeżeli chodzi o ich pracę zawodową.
Brenda Steppe uczyła w piątej klasie, w szkole podstawowej Quinton, znajdującej się nieopodal jej miejsca zamieszkania. Przeprowadziła się do Richmond pięć lat temu, a niedawno zerwała zaręczyny z trenerem szkolnej drużyny piłki nożnej. Miała rude włosy, pełną figurę i ogromne poczucie humoru. Wedle słów przyjaciół i eksnarzeczonego codziennie biegała po kilka mil oraz nie piła alkoholu ani nie paliła papierosów.
Wiedziałam o jej życiu więcej niż rodzona matka mieszkająca w Georgii. Brenda była gorliwą baptystką – co niedzielę i środę chodziła do kościoła; muzykiem – grała na gitarze i prowadziła zajęcia ze śpiewu dla młodzieży w przykościelnym schronisku. Skończyła studia, specjalizując się w angielskim i tego też uczyła. Jej ulubioną formą odpoczynku – oprócz biegania – było czytanie książek, a tego wieczora, kiedy została zamordowana, czytała przed zaśnięciem książkę Doris Betts.
– Jedną rzeczą, jaka mnie zaskoczyła – powiedział Marino – jest to, czego się niedawno dowiedziałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że Lori Petersen znała Brendę Steppe; jakieś sześć tygodni temu przywieziono Brendę na ostry dyżur w VMC.
– Co jej się stało? – zapytałam, zaskoczona.
– Miała niegroźny wypadek samochodowy. Ktoś na nią najechał, gdy wycofywała się z podjazdu przed domem. Sama zadzwoniła na policję, powiedziała, że rąbnęła się w głowę i jest jej trochę niedobrze. Przysłano po nią ambulans, zatrzymano kilka godzin na obserwację, zrobiono prześwietlenie czaszki. Nic poważnego.
– Czy tamtej nocy Lori Petersen miała dyżur?
– I to jest najlepsze, chociaż jedna jaskółka nie czyni wiosny. Sprawdziłem w szpitalu i okazało się, że Lori pracowała tamtej nocy. Sprawdzam obecnie wszystkich, którzy wtedy tam byli, sanitariuszy, salowych, lekarzy. Nic, oprócz przeczucia, że te dwie panie mogły się spotkać. Nie miały pojęcia, że kilka tygodni później będziemy siedzieć w samochodzie, omawiając szczegóły ich śmierci.
Wzdrygnęłam się na tę myśl, jakby kopnął mnie prąd.
– A co z Mattem Petersenem? Czy jest jakaś szansa, że był wtedy w szpitalu? Na przykład przyjechał zobaczyć się z żoną?
– Mówi, że przebywał w Charlottesville – odparł Marino. – To była środa, około wpół do dziesiątej, dziesiąta wieczorem.
Szpital może tu być wspólnym mianownikiem, pomyślałam. Każdy, kto tam pracuje i ma dostęp do danych, mógł znać Lori Petersen oraz zobaczyć Brendę Steppe, a jej adres znaleźć w komputerze.
Zasugerowałam Marino, że każdy, kto tamtego wieczora pracował w VMC, powinien zostać dokładnie sprawdzony.
– Mówimy tu o pięciu tysiącach ludzi – odrzekł. – A równie dobrze facet, który je załatwił, mógł być opatrywany na ostrym dyżurze tego samego wieczora co Brenda i stąd ją znał. Musimy się nad tym zastanowić, choć nie wygląda to zbyt obiecująco. Połowa ludzi, którzy zostali owego wieczora przyjęci na ostry dyżur, to kobiety, a reszta to stare dziadki dostające właśnie zawału lub młodzi gniewni, którzy po pijaku usiłowali prowadzić. To nie oni. Mnóstwo ludzi tam się wtedy kręciło, a mówiąc między nami, w tym szpitalu zupełnie nie przykładają się do prowadzenia kartoteki. Możemy się nigdy nie dowiedzieć, kto tak naprawdę został przyjęty tamtej nocy. Równie dobrze zabójcą może być jakiś sęp, który kręci się dokoła szpitali, szukając ofiar… pielęgniarek, lekarek, młodych kobiet z drobnymi niedyspozycjami zdrowotnymi. – Marino wzruszył ramionami. – Równie dobrze może dostarczać kwiaty pacjentom.
– Już po raz drugi o tym mówisz – skomentowałam. – Dlaczego akurat dostawca kwiatów?
Znowu wzruszenie ramion.
– Zanim zostałem gliniarzem, przez jakiś czas rozwoziłem kwiaty, okay? Większość jest przysyłana do kobiet, wiesz? Gdybym szukał pracy umożliwiającej mi spotkanie jak największej liczby kobiet do zaciukania, wybrałbym rozwożenie kwiatów.
Już żałowałam, że spytałam.
�
� W ten właśnie sposób poznałem moją żonę. Dostarczyłem jej kwiaty w Walentynki, bukiet z białych i czerwonych goździków od jakiegoś głąba, z którym się wtedy spotykała; okazało się, że zrobiłem na niej większe wrażenie niż kwiaty, i facet poszedł w odstawkę. To było w Jersey, kilka lat przedtem, zanim przeprowadziłem się do Nowego Jorku i wstąpiłem do policji.
Bardzo poważnie rozważałam decyzję nieprzyjmowania nigdy więcej kwiatów od dostawcy.
– Właśnie coś przyszło mi do głowy. Ten świr może mieć na przykład niezłą gadkę, coś, co sprawia, że kobiety go lubią. Ufają mu.
Powoli przejechaliśmy obok centrum handlowego Eastland i skręciliśmy w prawo.
Wkrótce wyjechaliśmy z korka i wmieszaliśmy się w ruch na drodze wiodącej do położonej na wzgórzu Brooklyn Heights albo po prostu Heights, jak mówili o tej dzielnicy jej mieszkańcy. To jedna ze starszych okolic miasta, którą w ciągu ostatnich dziesięciu lat zaczęli interesować się młodzi biznesmeni szybko pnący się po szczeblach kariery. Wzdłuż ulicy stały rzędy domów, rzadko kiedy zaniedbanych, najczęściej pięknie odnowionych, odmalowanych, z mosiężnymi kołatkami w drzwiach i ogromnymi, panoramicznymi oknami.
– Wiele z tych domów kosztuje ponad sto patyków – odezwał się Marino. – Widziałem wnętrza niektórych z nich… są wręcz nieprawdopodobne, ale nie chciałbym tu mieszkać, nawet gdybyś mi dała taki dom na urodziny. Nie podoba mi się tu. To sąsiedztwo nie dla mnie. Poza tym za dużo tu samotnych kobiet. Czyste wariactwo.
Sprawdziłam licznik: dom Patty Lewis znajdował się dokładnie sześć i siedem dziesiątych mili od domu Brendy Steppe. Okolice były tak różne i położone tak daleko od siebie, że nie wyobrażałam sobie, by cokolwiek mogło je łączyć. Niektóre domy dopiero budowano, podobnie jak w sąsiedztwie Brendy, lecz wątpię, by i tu, i tam pracowały te same firmy budowlane, zatrudniające tych samych robotników.
Dom Patty Lewis stał wciśnięty pomiędzy dwa inne; była to piękna kamienica z brązowej cegły, o czerwonych drzwiach, stromym dachu pokrytym dachówką i frontowym ganku ozdobionym świeżo pomalowaną poręczą z giętego żelaza. Na tyłach domu rosły ogromne drzewa magnolii.