Post Mortem
Page 18
Księżyc wyłaniający się zza drzew wyglądał niczym kula zrobiona z mlecznego szkła; jechałam powoli przez spokojną dzielnicę, w której mieszkałam.
Poruszające się gałęzie rzucały rozedrgane cienie na jezdnię, a krawężniki lśniły w blasku reflektorów. Powietrze było czyste i przyjemnie ciepłe, idealne do jazdy kabrioletem lub przy opuszczonych szybach. Jechałam z drzwiami zamkniętymi od środka, szczelnie zamkniętymi szybami i włączoną klimatyzacją.
Wieczór, który jeszcze niedawno uważałabym za czarujący, teraz wydawał mi się groźny i niepokojący.
Przed oczyma, zamiast drogi i księżyca, miałam obrazy minionego dnia. Nękały mnie i nie chciały odejść. Widziałam te niczym niezwiązane z sobą domy w różnych dzielnicach miasta. Dlaczego właśnie je wybrał? I w jaki sposób? To nie była kwestia przypadku; byłam o tym święcie przekonana. Musiał być jakiś element powtarzający się w każdej ze spraw, a moje myśli samoistnie wracały do błyszczącej substancji, jaką znajdowaliśmy na ciałach.
Nie pozwoliłam, by wyobraźnia mnie poniosła, nie teraz. Czy ta dziwna substancja mogła nas zaprowadzić do miejsca zamieszkania potwora? Czy miała jakiś związek z wykonywanym przez niego zawodem albo z miejscem, w którym poznał wszystkie swe ofiary? A może – co byłoby jeszcze dziwniejsze – świecąca substancja pochodziła od zamordowanych kobiet?
Może było to coś, co każda z nich trzymała w domu albo w pracy, czy nawet przy sobie. Może każda z nich kupiła to coś właśnie od niego? Bóg jeden znał odpowiedź na te pytania. Nie mogliśmy przebadać wszystkich przedmiotów znajdujących się domu ofiary, biurze lub w miejscu, do którego zazwyczaj chodziła, by się odprężyć po pracy. Tym bardziej że nie mieliśmy pojęcia, czego szukać.
Wjechałam na podjazd przed domem.
Zanim zdążyłam wysiąść z samochodu, Bertha otworzyła frontowe drzwi i stała w świetle na ganku, z rękoma opartymi na biodrach i torebką zarzuconą na ramię. Wiedziałam, co to oznacza – wprost nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wreszcie wyjść z mego domu. Wolałam nie pytać, jak Lucy zachowywała się tego dnia.
– No i? – spytałam, gdy podeszłam do drzwi.
Bertha potrząsnęła głową.
– Okropnie, doktor Kay! To dziecko… nie mam pojęcia, co w nią wstąpiło. Była zła! Och, jaka niedobra…
Dotarłam wreszcie do końca tego potwornego dnia i nagle okazało się, że czeka mnie jeszcze przeprawa z Lucy. Właściwie była to głównie moja wina. Nie potrafiłam dać sobie z nią rady albo może za mało się starałam.
Nie jestem przyzwyczajona do rozmawiania z dziećmi w ten sam, otwarty i bezpośredni sposób, w jaki zwracałam się do swoich podwładnych i znajomych; nie zapytałam jej o włamanie do komputera w mieście ani nawet o tym nie wspomniałam. Zamiast tego, gdy Bill pojechał do domu w poniedziałek wieczorem, odłączyłam modem od telefonu w gabinecie i schowałam w szafie z ubraniami w sypialni.
Miałam nadzieję, że Lucy założy, iż wzięłam go ze sobą do biura w mieście, do naprawy albo coś w tym stylu; szczerze mówiąc, nie sądziłam, że w ogóle zauważy jego zniknięcie. Wczoraj wieczorem nic nie wspomniała na ten temat, była cicha i poważna, lecz w jej oczach dostrzegłam smutek, gdy złapałam ją na wpatrywaniu się we mnie, zamiast oglądania filmu na wideo.
Moje postępowanie wynikało z logicznego myślenia; jeżeli nawet istniał cień podejrzenia, iż to Lucy włamała się do mej bazy danych, to usunięcie modemu uniemożliwiło jej powtórzenie tego – bez kłótni ze mną, zbędnych oskarżeń i gniewnych scen, które z pewnością zniszczyłyby wspomnienia z jej pobytu u mnie. Jeśli natomiast ktoś znowu włamałby się do komputera, Lucy zostałaby oczyszczona z wszelkich podejrzeń.
Zrobiłam to wszystko, choć wiedziałam doskonale, że stosunki międzyludzkie nie mogą opierać się na zwykłej logice, dokładnie tak samo jak moje róże nie mogą rosnąć zasilane tylko moimi komplementami. Wiedziałam, że szukanie schronienia za ścianą intelektualizmu i racjonalności jest samolubną ucieczką poczynioną kosztem uczuć drugiego człowieka.
To, co zrobiłam, było tak rozsądne, że aż idiotyczne.
Przypomniałam sobie własne dzieciństwo; jak strasznie nie znosiłam, gdy matka siadała na krawędzi mego łóżka i wymyślała bajki w odpowiedzi na pytania dotyczące stanu zdrowia ojca. Najpierw twierdziła, że „gryzie go robaczek”, potem, że „coś dostało się do jego krwi”, przez co tak szybko słabnie i łatwo się męczy. Albo twierdziła, że tata walczy z czymś, co „jakiś Murzyn albo Kubańczyk przyniósł do jego sklepu”. Lub mówiła: „Tata za bardzo się przemęcza, Kay. Zbyt ciężko pracuje, to wszystko”. Kłamstwa.
Mój ojciec miał chroniczną białaczkę limfatyczną; zdiagnozowano ją u niego, zanim poszłam do pierwszej klasy szkoły podstawowej.
Dopiero gdy miałam dwanaście lat, a on przeszedł z fazy zerowej limfocytów w trzecią fazę anemii, dowiedziałam się, że umiera.
Opowiadamy dzieciom kłamstwa, choć będąc w ich wieku, sami nie wierzyliśmy w bajki opowiadane nam przez dorosłych. Doprawdy nie wiedziałam, dlaczego robię to samo z Lucy, która wszystko pojmowała równie szybko, jak większość dorosłych.
O wpół do dziewiątej siedziałyśmy wspólnie w kuchni; grzebała łyżeczką w koktajlu mlecznym, a ja dopijałam szkocką z lodem. Zmiana w jej zachowaniu była tak niepokojąca, że szybko straciłam cierpliwość.
Uszła z niej cała wola walki; zniknęło też dziecinne naburmuszenie, że wiecznie nie ma mnie w domu, oraz niechęć. Nie potrafiłam jej rozśmieszyć ani poprawić jej humoru; nie pomogło nawet przypomnienie, że Bill wpadnie akurat na czas, by powiedzieć dobranoc. W oczach Lucy nie zobaczyłam nawet iskierki zainteresowania. Nie poruszyła się ani nie odpowiedziała; nie chciała spojrzeć mi w oczy.
– Wyglądasz na chorą – mruknęła w końcu pod nosem.
– Niby skąd możesz to wiedzieć? Nie popatrzyłaś na mnie ani razu, odkąd wróciłam wieczorem do domu.
– No i co z tego? To nie zmienia faktu, że wyglądasz, jakbyś była chora.
– Cóż, nie jestem chora – odrzekłam. – Po prostu jestem bardzo zmęczona.
– Kiedy mamusia jest zmęczona, to wcale nie wygląda na chorą – powiedziała na wpół oskarżycielskim tonem. – Wygląda na chorą jedynie wtedy, kiedy kłóci się z Ralfem. Nienawidzę go. To palant. Kiedy przychodzi, zmuszam go do rozwiązywania krzyżówek tylko dlatego, że wiem, iż nie potrafi tego zrobić poprawnie. Głupi, pieprzony palant!
Nie zbeształam jej za używanie brzydkich wyrazów; w ogóle nic nie odpowiedziałam.
– No więc – nalegała. – Czyżbyś pokłóciła się z Ralfem?
– Nie znam żadnego Ralfa.
– Och. – Zmarszczyła brwi. – Założę się, że pan Boltz jest na ciebie wściekły.
– Nie sądzę.
– Założę się, że tak! Jest wściekły, bo ja tu jestem…
– Lucy! Toż to śmieszne! Bill bardzo cię lubi.
– Ha! Jest wściekły, bo nie może tego robić, gdy ja tu jestem!
– Lucy… – powiedziałam ostrzegawczo.
– To o to chodzi! Ha! Jest wściekły, bo nie może zdjąć spodni!
– Lucy – rzekłam surowo. – Przestań w tej chwili!
Wreszcie popatrzyła mi w oczy i zaskoczył mnie gniew, jaki w nich zobaczyłam.
– Widzisz! Wiedziałam! – Roześmiała się, lecz był to śmiech przepełniony złością. – Ty też wolałabyś, żeby mnie tu nie było! Żebym wam nie przeszkadzała! Cóż, mnie to nie obchodzi! Nic mnie nie obchodzi! Mama sypia ze swoimi narzeczonymi cały czas, ale ja mam to gdzieś!
– Nie jestem twoją matką!
Dolna warga jej zadrżała, jakbym ją spoliczkowała.
– Nigdy nie powiedziałam, że nią jesteś! I tak bym nie chciała, żebyś była moja mamą! Nienawidzę cię!
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w całkowitej ciszy.
Byłam zaskoczona; nie pamiętam, by ktokolwiek kiedykolwiek powiedział mi, że mnie nienawidzi, naw
et jeżeli byłaby to prawda.
– Lucy – zaczęłam; było mi niedobrze i czułam ssanie w żołądku. – To nie tak. Chodziło mi tylko o to, że zupełnie nie jestem podobna do twojej mamy. Okay? Bardzo się różnimy. Zawsze byłyśmy inne, ale to wcale nie znaczy, że cię nie kocham.
Nic nie odpowiedziała.
– Wiem, że tak naprawdę wcale mnie nie nienawidzisz.
Nadal grobowe milczenie.
Oszołomiona wstałam, by dolać sobie drinka. Oczywiście, że Lucy mnie wcale nie nienawidzi. Dzieci często powtarzają takie słowa, lecz naprawdę tak nie myślą. Usiłowałam sobie przypomnieć; nigdy nie powiedziałam swojej matce, że jej nienawidzę. Myślę, że w głębi serca nieraz chciałam to zrobić, za te wszystkie kłamstwa, którymi mnie raczyła; kiedy zmarł ojciec, ona również była dla mnie stracona. Tak jak jego zżerała choroba, tak ją zabiła jego śmierć. Żadne cieplejsze uczucie nie zostało ani dla Dorothy, ani dla mnie.
Okłamałam Lucy. Mnie także pochłonęła śmierć; co dzień walczyłam o sprawiedliwość. Ale jakąż miałam sprawiedliwość dla małej dziewczynki, która nie czuła się przez nikogo kochana? Dobry Boże. Lucy mnie nie nienawidzi, ale nie mogłabym mieć do niej pretensji, gdyby faktycznie tak było. Wróciłam do stołu i poruszyłam drażliwy temat najdelikatniej, jak tylko potrafiłam.
– Zdaje się, że wyglądam na zmartwioną, ponieważ tak właśnie jest, Lucy. Widzisz, ktoś włamał się do komputera w moim biurze w mieście.
Nie odpowiedziała; czekała.
Upiłam łyczek szkockiej.
– Nie jestem pewna, czy ta osoba zobaczyła jakiekolwiek ważne informacje, ale gdybym mogła wyjaśnić, kto to zrobił i w jaki sposób, ogromny ciężar spadłby mi z serca.
Nadal nic.
Ciągnęłam temat.
– Jeżeli nie dowiem się prawdy, mogę się znaleźć w poważnych tarapatach, Lucy.
To ją zaniepokoiło.
– Dlaczego miałabyś mieć kłopoty?
– Ponieważ informacje przechowywane w mojej bazie danych są bardzo poufne – wyjaśniłam cierpliwie. – Ważni ludzie w mieście, politycy, bardzo niepokoją się tym, że te poufne informacje w jakiś sposób trafiły do gazet. Martwią się, że ktoś mógł je wyciągnąć z mojego komputera.
– Ojej.
– Jeżeli, na przykład, włamał się tam jakiś dziennikarz…
– Czego dotyczą te informacje? – spytała.
– Tych ostatnich spraw.
– Pani doktor, którą ktoś zamordował?
Skinęłam głową.
Znowu cisza.
A potem cicho:
– Czy to dlatego zabrałaś modem, ciociu Kay? Zabrałaś, bo myślałaś, że zrobiłam coś złego?
– Nie wydaje mi się, byś zrobiła coś złego, Lucy. Jeżeli połączyłaś się z moim komputerem w mieście, wiem, że nie zrobiłaś tego, by nabroić. Nie miałabym do ciebie pretensji, gdybyś była ciekawa…
Spojrzała na mnie przez łzy.
– Zabrałaś modem, bo już mi nie ufasz.
Nie miałam pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Nie mogłam jej znowu skłamać, a prawda byłaby potwierdzeniem tego oskarżenia.
Lucy nagle straciła całe zainteresowanie koktajlem i siedziała nieruchomo przy stole, przygryzając dolną wargę i wpatrując się w blat.
– Zabrałam modem, bo zastanawiałam się, czy to aby nie ty włamałaś się do bazy danych – przyznałam. – Postąpiłam źle. Powinnam była cię o to zapytać. Ale może czułam się zraniona. Bolało mnie podejrzenie, że mogłaś złamać nasz pakt zaufania.
Patrzyła na mnie przez długą chwilę. Wydawała się zadowolona, niemal szczęśliwa.
– Chcesz powiedzieć, że gdy ja robię coś złego, to ty jesteś nieszczęśliwa? – spytała; jakby dawało jej to jakąś władzę nade mną, której desperacko potrzebowała.
– Tak. Bo bardzo cię kocham, Lucy – powiedziałam; chyba po raz pierwszy rzekłam to tak wyraźnie. – Nie chciałam cię zranić, dokładnie tak samo jak ty nie chciałaś zranić mnie. Przepraszam.
– Nie ma sprawy.
Łyżeczka znowu zagrzechotała w wysokiej szklance.
– Poza tym – dodała radośnie moja siostrzenica – wiem, gdzie go schowałaś. Przede mną nic się nie uchroni, ciociu Kay. Widziałam go w twojej szafie z ubraniami, obok trzydziestkiósemki.
– Skąd wiesz, że to rewolwer kalibru trzydzieści osiem? – wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
– Bo Andy miał taki sam. On był przed Ralfem. Nosił rewolwer o tu, za paskiem – dodała, wskazując na plecy. – Miał kantor i dlatego stale nosił przy sobie broń. Czasem pokazywał mi, jak się strzela. Wyjmował kule i pozwalał mi strzelać z niego do telewizora. Bang! Bang! – Wycelowała palec w lodówkę. – Wolałam go od Ralfa, ale mamie się znudził.
Do czego miałam ją jutro odesłać? Zaczęłam pouczać ją o broni palnej, recytując, że to nie są zabawki i można nią zrobić komuś krzywdę, kiedy zadzwonił telefon.
– A, taak – przypomniała sobie Lucy, gdy wstałam z krzesła. – Babcia dzwoniła już dwa razy.
Była to ostatnia osoba, z którą chciałam w tej chwili rozmawiać. Bez względu na to, jak bardzo starałam się ukryć swoje prawdziwe uczucia, zawsze bezbłędnie je wyczuwała i nie chciała zostawić w spokoju.
– Wydajesz się zmartwiona – rzekła moja matka po pierwszych słowach powitania.
– Jestem tylko zmęczona. – Znowu to samo kłamstewko.
Wyobraziłam ją sobie tak dokładnie, jakbym miała ją tuż przed sobą. Bez wątpienia siedzi teraz w łóżku, podparta kilkoma poduszkami, z włączonym telewizorem naprzeciwko. Jasne włosy odziedziczyłam po ojcu; matka ma ciemną cerę, jej czarne niegdyś włosy są już siwe, a brązowe oczy ukryte za okularami o grubych szkłach.
– Oczywiście, że jesteś zmęczona – odrzekła. – Przecież cały czas pracujesz. Czytałam o tych okropnych zbrodniach w Richmond. Pisali o nich we wczorajszym „Heraldzie”. Nigdy w życiu nie byłam równie zaskoczona, Kay. Zobaczyłam gazetę dopiero, gdy wpadła do mnie pani Martinez, by pokazać twoje zdjęcie. Już od dawna nie kupuję prasy w niedzielę. Za dużo w nich reklam i kuponów. Jest strasznie gruba, a właściwie nie ma co czytać. Pani Martinez pokazała mi ją, bo zobaczyła twoje zdjęcie.
Jęknęłam.
– Nie powiem, żebym cię rozpoznała na pierwszy rzut oka, Kay. Zdjęcie jest fatalne, zrobione w nocy… na szczęście podpisali je. Nie miałaś na głowie kapelusza, Kay. Wyglądało, że pada… jakby było mokro i paskudnie, a ty nie miałaś na głowie kapelusza. Tyle ci ich wysłałam, a ty nie możesz włożyć któregoś, gdy pada?! Złapiesz kiedyś zapalenie płuc…
– Mamo…
Ale ona nie przerwała.
– Mamo!
Nie mogłam tego znieść; nie dziś w nocy. Mogłabym być samą Margaret Thatcher, a matka i tak traktowałaby mnie jak pięcioletnią dziewczynkę, która nie ma dość rozumu, by nie włóczyć się po deszczu.
Następnie posypały się pytania o moją dietę i o to, jak sypiam.
– Jak tam Dorothy? – Gwałtownie skierowałam rozmowę na inne tory.
Zawahała się.
– Właśnie dlatego dzwonię.
Przysiadłam na krześle, podczas gdy matka, podniósłszy głos o oktawę, opowiedziała mi, jak to Dorothy poleciała do Nevady i… wzięła ślub.
– Dlaczego w Nevadzie? – spytałam idiotycznie.
– Sama mi powiedz! Powiedz mi, dlaczego twoja jedyna siostra spotyka się z jakiś osobnikiem od książki, z którym tylko kilka razy rozmawiała przez telefon, a potem naraz dzwoni do swojej matki z lotniska, by powiedzieć, że właśnie jest w drodze do Nevady, by wziąć ślub! Powiedz mi, jak córka może zrobić coś podobnego rodzonej matce! Można by pomyśleć, że ma makaron zamiast mózgu…
– Z jakim znowu osobnikiem od książki? – spytałam, zerkając na Lucy; przyglądała mi się z rozpaczą wypisaną na buzi.
– Nie mam pojęcia. Jakiś ilustrator, tak o nim mówiła. Chyba rysuje obr
azki do jej książek. Kilka dni temu przyleciał z Miami na konferencję, a potem chciał omówić z Dorothy jakiś projekt czy coś w tym stylu. Nie pytaj mnie, bo nic nie wiem. Nazywa się Jacob Blank i jest Żydem. Co prawda Dorothy nic na ten temat nie mówiła, ale ja i tak wiem swoje. Dlaczego niby miałaby uprzedzić matkę, że wychodzi za mąż za Żyda, którego nigdy nie widziałam na oczy, a który ma dwa razy tyle lat co ona! No i rysuje dziecinne obrazki do książek! Na miłość boską!
Nie śmiałam zadawać żadnych pytań.
Odesłanie Lucy do domu w sam środek jeszcze jednego rodzinnego kryzysu było nie do pomyślenia. Jej samotne pobyty u mnie czy u babki nieraz już się przedłużały, gdy Dorothy musiała nagle wyjechać z miasta na spotkanie z wydawcą czy podróż krajoznawczą, co zawsze ciągnęło się dłużej, niż ktokolwiek śmiał przypuszczać. Lucy zostawała najczęściej pod skrzydłami babki, dopóki wędrująca pisarka nie raczyła wrócić do domu. Może to my nauczyłyśmy ją takiego braku odpowiedzialności? Może Lucy nauczyła się go akceptować? Ale żeby uciekać do Vegas z obcym facetem?! Dobry Boże.
– Nie powiedziała, kiedy wraca? – odwróciłam się tyłem do Lucy i zniżyłam głos.
– Co takiego? – odparła matka na cały głos. – Miałaby mnie o tym powiadamiać? A niby dlaczego miałaby o czymkolwiek mówić swej starej matce? Och! Jak ona mogła znowu zrobić coś takiego, Kay? On jest dwa razy starszy od niej! Armando też był od niej znacznie starszy i popatrz, jak to się skończyło! Padł trupem przy basenie, zanim jeszcze Lucy nauczyła się jeździć na rowerku…
Wyprowadzenie jej z histerii zajęło mi trochę czasu. Kiedy już się rozłączyłam, zostało mi jeszcze przekazanie wiadomości Lucy. Nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać.
– Twoja mama wyjechała na jakiś czas z miasta, Lucy. Wyszła za mąż za pana Blanka, który ilustruje jej książki…
Lucy siedziała nieruchomo, niczym posąg; wyciągnęłam ramiona i przytuliłam ją do siebie ze wszystkich sił.
– W tej chwili są w Nevadzie…
Krzesło z hukiem upadło na podłogę; Lucy wyrwała mi się gwałtownie i wybiegła z kuchni.
Jak moja siostra mogła dziecku to zrobić? Tym razem nie wybaczę jej tego. Postąpiła źle, wychodząc za mąż za Armanda; miała wtedy zaledwie osiemnaście lat. Ostrzegałyśmy ją; robiłyśmy co w naszej mocy, by ją odwieść od tego pomysłu. Armando właściwie nie mówił po angielsku, miał wystarczająco dużo lat, by być jej ojcem, a wraz z matką podejrzliwie patrzyłyśmy na jego bogactwo, mercedesa, złotego roleksa i okazały dom tuż nad wodą. Jak mnóstwo ludzi tajemniczo pojawiających się w Miami, uwielbiał efektowne życie na wysokim poziomie, którego nie można było logicznie wytłumaczyć.