Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 29
Post Mortem Page 29

by Patricia Cornwell

Już widziałam nagłówki jutrzejszych gazet:

  NOWE DOWODY W SPRAWIE DUSICIELA TESTY DNA WYKAZAŁY ZABURZENIA METABOLIZMU

  Jeżeli faktycznie był chory, taki artykuł na pierwszej stronie powinien zwalić go z nóg.

  – Jeśli w ten sposób chcesz nakłonić go do ponownego włamania się do twojej komputerowej bazy danych – mruknęła Abby – musimy sprawić, by wyglądało na to, iż wszystkie dane znajdują się w komputerze. Rozumiesz?

  Zamyśliłam się na chwilę.

  – Okay. Możemy tego dokonać, pisząc, że komputer znalazł wprowadzone dane, informacje odnoszące się do dziwnego zapachu obecnego w jednym z miejsc zbrodni i połączył je z niedawno odkrytym dowodem poszlakowym. Dotyczy on przyczyn podobnego zapachu, lecz anonimowe źródło blisko związane z dochodzeniem nie mówi dokładnie, jakie typu jest to defekt czy choroba… albo czy został on potwierdzony przez wyniki niedawno ukończonych testów DNA.

  Wesleyowi bardzo się to spodobało.

  – Doskonale! Niech się męczy! Niech się zastanawia, czy znaleźliśmy jego kombinezon… Abby, nie pisz żadnych szczegółów. Może wspomnij, że policja odmówiła udzielenia informacji dotyczących natury owego znalezionego dowodu.

  Abby szybko pisała w notatniku.

  – A wracając jeszcze do tego twojego „medycznego źródła blisko związanego z dochodzeniem”, dobrze by było, gdybyś umieściła w artykule kilka cytatów słów tej osoby.

  Abby spojrzała na mnie.

  – Na przykład?

  Zerknęłam na Wesleya i odparłam:

  – Niech ten twój „informator” nie zgodzi się ujawnić żadnych szczegółów dotyczących domniemanej choroby. Ale jednocześnie niech powie, że może ona powodować silne upośledzenie umysłowe, a potem… um… – Po chwili zaimprowizowałam na głos: – Ekspert od genetyki twierdzi, iż tego typu zaburzenia metabolizmu powodują bardzo poważne upośledzenia umysłowe. Choć policja uważa, że morderca nie może być upośledzony umysłowo, dowody wskazują jednoznacznie, iż jest on niedostosowany i niezorganizowany w stopniu utrudniającym codzienne kontakty z rzeczywistością.

  – To go doprowadzi do szału – mruknął Wesley. – Absolutnie go rozsadzi.

  – Najważniejsze jest, byśmy nie sugerowali jego niepoczytalności – dodałam. – Później, już w sądzie, może się to na nas zemścić.

  – Niech nasze „źródło” powie to jasno i wyraźnie – zaproponowała Abby. – Niech rozróżni upośledzenie umysłowe od niepoczytalności.

  Miała już z pół tuzina kartek zapełnionych notatkami.

  Pisząc dalej, spytała:

  – A co z tym syropem klonowym? Chcemy dokładnie określić rodzaj zapachu?

  – Tak – odrzekłam bez zastanowienia. – Ten facet może pracować w miejscu publicznym… a przynajmniej wśród ludzi. Możliwe, że gdy ktoś coś zauważy, powie nam o tym.

  – Jedno jest pewne – wtrącił Wesley. – To jeszcze bardziej go zdenerwuje.

  – Chyba że tak naprawdę wcale nie wydziela żadnego dziwnego zapachu – powiedziała Abby.

  – A niby skąd może być tego pewien? – spytałam. Oboje rzucili mi zdziwione spojrzenia. – Nigdy nie słyszeliście powiedzenia, że lis nie wyczuwa własnego zapachu? – dodałam.

  – Chcesz powiedzieć, że ten facet śmierdzi i nie zdaje sobie z tego sprawy? – zapytała Abby.

  – To już jego zmartwienie – odparłam.

  Skinęła głową i znowu pochyliła się nad notatkami.

  Wesley poprawił się na krześle.

  – Co jeszcze wiesz o tym defekcie, Kay? Może powinniśmy sprawdzić w miejskich aptekach, czy ktoś nie wykupuje niezwykłych ilości witamin lub leków?

  – Moglibyście sprawdzić, czy ktoś regularnie nie kupuje ogromnych ilości witaminy B1 – odrzekłam. – Istnieje jeszcze coś takiego jak MSDU; to taki proszek, dodatek białkowy do jedzenia… Możliwe, że zabójca stara się kontrolować chorobę, przestrzegając specjalnej diety. Uważam jednak, że jest zbyt ostrożny, by zostawiać za sobą tak oczywiste ślady… i szczerze mówiąc, nie sądzę, by jego choroba była tak poważna, by wymagała rygorystycznego stosowania specjalnej diety. Uważam, że funkcjonuje w miarę normalnie, pomijając zapach, jaki wydziela pod wpływem stresu.

  – Emocjonalnego stresu?

  – Raczej fizycznego – odparłam. – Choroba rozwija się pod wpływem fizycznego stresu. Na przykład, gdy ma gorączkę albo grypę… To fizjologiczna reakcja organizmu; założę się, że drań za mało sypia. Zbyt wiele energii poświęca na tropienie ofiar, włamywanie się do domów i mordowanie. Emocjonalny stres jest ściśle związany z fizycznym… działają jak sprzężenie zwrotne. Jedno wzmacnia drugie. Im bardziej jest zestresowany emocjonalnie, tym większy jest także jego stres fizyczny i vice versa.

  – I co dalej?

  Spojrzałam mu spokojnie w oczy.

  – I co dalej, gdy choroba się rozwinie? – powtórzył.

  – Zależy od tego, w jakim stadium facet się znajduje.

  – Powiedzmy, że w zaawansowanym.

  – To ma prawdziwy problem.

  – To znaczy?

  – W jego organizmie odkładają się aminokwasy; staje się coraz bardziej ospały, poirytowany, ataktyczny i powoli zapada w letarg. Symptomy są podobne do hiperglikemii. Możliwe, że konieczna byłaby w takim przypadku hospitalizacja.

  – Mów po angielsku – burknął Wesley. – Co, u diabła, znaczy ataktyczny?

  – Niepewny; będzie chodził, jakby był pijany… nie będzie mógł wejść na drabinę czy okno. W miarę pogarszania się jego stanu fizycznego wzmagał się będzie także poziom stresu… jeżeli chory nie podda się leczeniu, choroba wymknie mu się spod kontroli.

  – Choroba wymknie się spod kontroli? – nalegał. – Przecież my go stresujemy… taki jest cel tego artykułu, który Abby ma napisać. Chcesz, żeby się wymknęła?

  – Możliwe.

  – Okay. – Zawahał się. – Co dalej?

  – Ciężki stan hiperglikemii; pobudzenie stale rośnie, a wraz z nim lęk. Jeżeli nie zapanuje nad swoim ciałem, przestanie logicznie myśleć. Prawdopodobnie będzie miał duże wahania nastroju.

  Urwałam.

  Jednak Wesley nie zamierzał mi tego tak łatwo odpuścić. Pochylił się na krześle i wpatrzył we mnie.

  – Ty nie wymyśliłaś sobie tej choroby tak z księżyca, co? – nalegał.

  – Powiedzmy, że zastanawiałam się nad taką możliwością już od dłuższego czasu.

  – Ale nic na ten temat nie wspominałaś.

  – Nie miałam pewności – odrzekłam. – Nie widziałam powodu, by o niej wspominać. Aż do teraz.

  – Dobrze. Okay. Mówisz, że chcesz go wkurzyć, zestresować go tak bardzo, by przestał logicznie myśleć. Zróbmy to. Powiedz mi tylko jeszcze, jakie jest końcowe stadium choroby? Co się dzieje, gdy choroba jest naprawdę nie do opanowania?

  – Chory traci przytomność i dostaje konwulsji. Jeżeli taki stan się przedłuża, może prowadzić do poważnego uszkodzenia organicznego.

  Wesley przyglądał mi się z niedowierzaniem, aż wreszcie w jego oczach pojawiło się zrozumienie.

  – Jezu, ty chcesz zabić tego skurwysyna.

  Abby przestała pisać i zaskoczona uniosła na mnie wzrok.

  – To tylko teoria – odparłam. – Jeżeli on faktycznie cierpi na tę chorobę, to na bardzo łagodne stadium. Żył z nią od urodzenia i jest mało prawdopodobne, by mógł przez nią umrzeć.

  Wesley nadal wpatrywał się we mnie; nie uwierzył mi.

  Rozdział czternasty

  Całą noc nie mogłam zasnąć; mój umysł nie chciał wziąć wolnego i przewracałam się z boku na bok rozdarta między niepokojącą rzeczywistością a koszmarnymi snami. Postrzeliłam kogoś, a Bill był koronerem wezwanym na miejsce wypadku, jednak gdy pojawił się na miejscu, zamiast czarnej medycznej torby miał ze sobą śliczną blondynkę, której nigdy wcześniej nie widziałam…

  Gwałtownie otworzyłam oczy w ciemnościach, jakby zimna dłoń dotknęła mego serca.
Wstałam z łóżka na długo przed dzwonkiem budzika i przygnębiona pojechałam do pracy.

  Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek w życiu czuła się tak samotna; nie odzywałam się do nikogo w biurze, aż wreszcie współpracownicy zaczęli rzucać mi podejrzliwe, nerwowe spojrzenia.

  Kilka razy już sięgałam po słuchawkę, by zadzwonić do Billa, lecz za każdym razem coś mnie powstrzymywało; wreszcie około południa załamałam się. Jego sekretarka poinformowała mnie radośnie, że pan Boltz jest na wakacjach i nie wróci aż do pierwszego lipca.

  Nie zostawiłam żadnej informacji. Wiedziałam, że wcześniej nie planował tych wakacji; wiedziałam też, dlaczego nie powiedział mi o nich ani słowa. W przeszłości na pewno by mnie powiadomił, lecz to było dawno temu. Wtedy nie było między nami kulawych przeprosin, uników czy bezczelnych kłamstw. Boltz odciął mnie od siebie na zawsze, gdyż nie potrafił stawić czoła własnym grzechom.

  Po lunchu poszłam na górę do laboratorium serologicznego i ze zdumieniem zobaczyłam tam Wingo i Betty stojących tyłem do drzwi z głowami nieomal zetkniętymi razem, przyglądających się czemuś, co znajdowało się w niedużej plastikowej torebce.

  – Cześć – odezwałam się od progu.

  Wingo z widocznym zdenerwowaniem wsunął plastikową torebkę do kieszeni fartucha Betty, jakby był to napiwek.

  – Skończyłeś już na dole? – zapytałam, udając, że byłam zbyt pogrążona we własnych myślach, by zauważyć to ich dziwaczne zachowanie.

  – Uch, taak. Oczywiście, że tak, doktor Scarpetta – odpowiedział, pospiesznie kierując się do drzwi. – McFee, ten facet z raną postrzałową… zabrali go do domu pogrzebowego jakiś czas temu, natomiast tego gościa z pożaru w Albamerle dowiozą do nas dopiero po czwartej.

  – Doskonale. Przechowamy go przez noc i dopiero rano zrobimy sekcję.

  – Oczywiście – dotarła do mnie jego odpowiedź już z korytarza.

  Na szerokim stole pośrodku pomieszczenia leżał powód mojej wizyty w laboratorium Betty – granatowy kombinezon. Leżał płasko, porządnie rozłożony, wygładzony i z podciągniętym do samej góry suwakiem z przodu. Mógł należeć do kogokolwiek; każdą z wielu kieszeni przetrząsnęłam z pół tuzina razy, miałam nadzieję, że znajdę coś, co pomoże nam w ustaleniu tożsamości właściciela, ale wszystkie były puste. Na nogawkach i rękawach znajdowały się ogromne dziury, miejsca, z których Betty wykroiła zaplamiony krwią materiał.

  – Pogrupowałaś już próbki krwi? – spytałam, starając się nie gapić na plastikową torebkę wystającą z jej kieszeni.

  – Część już udało mi się rozpracować. – Skinęła ręką, bym poszła za nią do jej gabinetu.

  Na biurku leżał gęsto zapisany notes wypełniony literkami i cyframi, które dla niewtajemniczonego wyglądałyby jak hieroglify.

  – Henna Yarborough miała krew grupy B – zaczęła Betty. – Tu mamy szczęście, bo zaledwie dwanaście procent populacji Wirginii ma tę grupę krwi. Niestety wszystkie podgrupy są bardzo popularne i występują mniej więcej u osiemdziesięciu dziewięciu procent mieszkańców naszego stanu.

  – A jak popularna jest kombinacja, którą odkryłaś? – Plastikowa torebka wychylająca się z kieszeni jej fartucha działała mi na nerwy.

  Betty zaczęła wciskać przyciski kalkulatora, mnożąc odsetki i dzieląc je przez liczbę podgrup.

  – Ma ją jakieś siedemnaście procent. Siedemnastu na stu ludzi będzie miało podobną konfigurację podgrup.

  – Niespecjalnie rzadkie – mruknęłam.

  – Nie.

  – A co z plamami krwi na kombinezonie?

  – Tu mieliśmy więcej szczęścia. Musiał już nieco przeschnąć, zanim znalazł go ten bezdomny. Jest w zadziwiająco dobrym stanie. Mogłam wydzielić nieomal wszystkie podgrupy… zgadzają się co do joty z próbkami krwi Henny Yarborough. Testy DNA wykażą nam to z całkowitą pewnością, ale będziemy je mieć dopiero za jakiś miesiąc, może nawet sześć tygodni.

  – Powinniśmy urządzić tu własne laboratorium – odezwałam się cicho.

  Betty przyjrzała mi się uważnie; w jej oczach dostrzegłam sympatię.

  – Wyglądasz na absolutnie wycieńczoną, Kay.

  – To aż tak oczywiste?

  – Dla mnie tak. – Nic nie odpowiedziałam. – Nie pozwól, by te sprawy cię zniszczyły. Po trzydziestu latach pracy w tym zawodzie…

  – Co Wingo kombinuje? – wypaliłam ni stąd, ni zowąd.

  Zaskoczona, zawahała się przez moment.

  – Wingo? No, wiesz…

  Wpatrywałam się w jej kieszeń; roześmiała się nerwowo i poklepała po niej.

  – A, o to ci chodzi. To tylko przysługa, o którą mnie prosił.

  Nie zamierzała powiedzieć mi nic więcej. Może Wingo miał w życiu jeszcze jakieś zmartwienia, oprócz tych spraw. Może chciał sobie zrobić test na obecność HIV; dobry Boże, nie pozwól, by miał AIDS!

  Zebrałam myśli i wróciłam do bardziej naglących rzeczy.

  – A co z włóknami? Znalazłaś coś?

  Betty porównała włókna z kombinezonu z tymi znalezionymi w domu Lori Petersen oraz na ciele Henny Yarborough.

  – Włókna znalezione na oknie w domu Petersenów mogły pochodzić z tego kombinezonu lub z jakiegokolwiek innego, zrobionego z ciemnej mieszanki bawełny z poliestrem.

  Ze zdumieniem pomyślałam, że w sądzie nie będzie to miało żadnej mocy dowodowej, gdyż tego typu tkaniny były bardzo rozpowszechnione; robiło się z nich spodnie dla robotników budowlanych, mundury dla policjantów i sanitariuszy, a także sukienki dla kobiet i ubranka dla dzieci.

  Czekało mnie jeszcze jedno rozczarowanie; Betty była w stu procentach pewna, że włókna znalezione w ustach Henny Yarborough nie pochodziły z tego kombinezonu.

  – Są bawełniane – rzekła. – Mogą pochodzić z jakiegoś ubrania, które nosiła w ciągu dnia, albo nawet ze zwykłego ręcznika. Kto wie? Ludzie noszą na sobie całe mnóstwo różnych włókien. Jednak wcale mnie nie zaskoczyło, że kombinezon nie zostawia po sobie zbyt wielu włókien.

  – Dlaczego?

  – Dlatego, że tego typu mieszane tkaniny są zazwyczaj bardzo gładkie; nie zostawiają po sobie włókien, chyba że wejdą w kontakt z czymś chropowatym.

  – Na przykład z ceglanym murem albo drewnianym parapetem?

  – Możliwe; ciemne włókna znalezione w sprawie Lori Petersen z całą pewnością mogły pochodzić z granatowego kombinezonu, bardzo prawdopodobne, że właśnie z tego. Ale nie sądzę, byśmy kiedykolwiek mogli to powiedzieć z całkowitą pewnością.

  Wróciłam na dół do swego biura i usiadłam za biurkiem. Myślałam długo, po czym wyciągnęłam opasłą teczkę z aktami pięciu zamordowanych kobiet.

  Co miały ze sobą wspólnego? Dlaczego morderca wybrał akurat je? Jak i gdzie je spotykał?

  Musiał istnieć jakiś punkt wspólny. W głębi duszy nie wierzyłam, by morderca wybierał swe ofiary na chybił trafił… by jeździł po ulicach, wypatrując odpowiedniej kandydatki. Uważałam, że jego wyborem kierowała jakaś reguła; że najpierw miał z nimi jakiś kontakt, a dopiero potem je śledził.

  Położenie geograficzne, praca, wygląd zewnętrzny. Nie istniał żaden zwyczajny punkt wspólny, spróbowałam więc zacząć sprawę od końca. Wróciłam myślami do sprawy Cecile Tyler.

  Była Murzynką; wszystkie pozostałe ofiary były białe. Na początku bardzo mnie to niepokoiło, a z biegiem czasu było coraz gorzej. Czy morderca popełnił błąd? Może nie zdawał sobie sprawy z tego, że przyszła ofiara jest czarna? Czy tak naprawdę chciał uderzyć w kogoś innego? W jej przyjaciółkę Bobbi, na przykład?

  Przerzucałam strony raportu autopsyjnego, który sama podyktowałam. Przejrzałam spis dowodów rzeczowych, spis rzeczy znalezionych w jej mieszkaniu oraz stare karty chorobowe ze Szpitala Świętego Łukasza, w którym była leczona pięć lat temu z powodu ciąży pozamacicznej. Kiedy dotarłam do raportu policyjnego, zobaczyłam, że jej jedyną krewną jest siostra mieszkająca w Madras, w stanie Oregon. To
od niej Marino dowiedział się o dzieciństwie Cecile oraz o jej nieudanym małżeństwie z dentystą z Tidewater.

  Zdjęcia rentgenowskie zaszeleściły, gdy wyciągałam je po kolei z koperty i unosiłam pod światło. Cecile nie miała żadnych uszkodzeń kośćca oprócz wyleczonego obłupania lewego łokcia; trudno było mi określić wiek obrażenia – wiedziałam tylko, że na pewno nie było świeże. Mogło pochodzić nawet z dzieciństwa Cecile.

  Znowu zastanowiłam się nad powiązaniem ofiar z VMC. Zarówno Lori Petersen, jak i Brenda Steppe na krótko przed śmiercią znajdowały się tam na ostrym dyżurze – Lori z powodu swej pracy, a Brenda po wypadku samochodowym. Możliwe, że przypuszczenie, iż Cecile Tyler miała tam opatrywany łokieć, było zbyt daleko idące, lecz w tej chwili gotowa byłam sprawdzić każdy trop.

  Zadzwoniłam pod numer domowy jej siostry, który Marino zapisał w swym raporcie.

  Po pięciu sygnałach ktoś wreszcie podniósł słuchawkę.

  – Halo?

  Połączenie było fatalne, lecz najwyraźniej popełniłam błąd.

  – Przepraszam, to chyba pomyłka – rzekłam pospiesznie.

  – Przepraszam?

  Powtórzyłam to samo, dwa razy głośniej.

  – A z jakim numerem chciała się pani połączyć? – Głos brzmiał kulturalnie, kobieta, najwyżej dwudziestoletnia, mówiła z akcentem z Wirginii Zachodniej.

  Przeczytałam numer z raportu Marino.

  – To jest ten numer. Z kim chciała pani rozmawiać?

  – Z Fran O’Connor – odparłam, znowu pomagając sobie raportem.

  – Przy telefonie – odrzekł młody głos, najwyraźniej należący do osoby wykształconej.

  Przedstawiłam się, na co po drugiej stronie rozległo się ciche sapnięcie.

  – Jak rozumiem, jest pani siostrą Cecile Tyler.

  – Tak. Dobry Boże. Nie chcę o tym mówić. Proszę…

  – Pani O’Connor, strasznie jest mi przykro z powodu śmierci Cecile, ale jestem koronerem pracującym nad jej sprawą i dzwonię do pani, gdyż muszę dowiedzieć się jednej rzeczy. Znalazłam dokumentację medyczną świadczącą o tym, że pani siostra była swego czasu hospitalizowana… miała stłuczoną kość lewego łokcia. Właśnie patrzę na zdjęcie rentgenowskie. Czy coś pani wiadomo na ten temat?

 

‹ Prev