Book Read Free

Post Mortem

Page 30

by Patricia Cornwell


  Zawahała się; chyba zastanawiała się nad odpowiedzią.

  – Miała wypadek podczas biegania. Swego czasu regularnie biegała; pewnego dnia poślizgnęła się, potknęła o krawężnik i upadła na jezdnię. Siła uderzenia strzaskała jej łokieć. Pamiętam to, gdyż przez trzy miesiące nosiła gips, a było to najgorętsze lato w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Była wtedy taka nieszczęśliwa…

  – Kiedy to było? Czy w Oregonie?

  – Nie, Cecile nigdy nie mieszkała w Oregonie. To było we Fredricksburgu, gdzie dorastałyśmy.

  – Jak dawno temu zdarzył się ten wypadek?

  Znowu chwila zastanowienia.

  – Dziewięć, może dziesięć lat temu.

  – A wie pani, w którym szpitalu założono jej gips?

  – Nie mam pojęcia. W którymś ze szpitali we Fredricksburgu… nie pamiętam nazwy.

  Cecile nie była na ostrym dyżurze w VMC, a jej wypadek zdarzył się zbyt dawno temu, by mieć znaczenie w tej sprawie. Jednak mnie to już nie interesowało. Co innego miało znaczenie.

  Nigdy nie spotkałam osobiście Cecile Tyler. Nigdy z nią nie rozmawiałam. Po prostu założyłam, że będzie mówiła, jak osoba „kolorowa”.

  – Pani O’Connor, czy pani jest Murzynką?

  – Oczywiście, że jestem Murzynką. – Usłyszałam lekkie zdenerwowanie w jej głosie.

  – Czy pani siostra mówiła tak jak pani?

  – Mówiła tak jak ja? – spytała, podnosząc głos.

  – Wiem, że to wydaje się dziwnym pytaniem…

  – Chce pani spytać, czy podobnie jak ja mówiła jak dobrze wykształcona biała kobieta, tak? – ciągnęła Fran O’Connor, szczerze oburzona. – Tak! Właśnie w ten sposób mówiła! Czy właśnie nie po to mamy równouprawnienie w edukacji? Żeby Murzyni mogli mówić jak biali ludzie?

  – Proszę – przerwałam jej. – Ja naprawdę nie chciałam pani obrazić, ale to dla mnie bardzo ważne…

  Mówiłam jednak do ciągłego sygnału; Fran O’Connor rzuciła słuchawkę na widełki.

  Lucy wiedziała o piątym morderstwie; wiedziała wszystko o uduszonych kobietach. Wiedziała także, że trzymam w szafie rewolwer kalibru 38 i zapytała mnie o niego już dwukrotnie podczas obiadu.

  – Lucy – rzekłam, płucząc talerze i wsadzając je do zmywarki. – Nie chcę, byś zaprzątała sobie głowę bronią palną. Gdybym nie mieszkała sama, pewnie bym jej nie kupiła.

  Bardzo kusiło mnie, by schować rewolwer w jakieś miejsce, gdzie Lucy nigdy by go nie znalazła, ale po historii z modemem, który ponownie podłączyłam do komputera parę dni temu, przysięgłam sobie zawsze być wobec niej szczera. Rewolwer pozostał na miejscu, na górnej półce szafy z ubraniami, w tekturowym pudełku po butach; nie był naładowany. Ostatnimi czasy wyjmowałam z niego naboje każdego ranka, a wieczorem ładowałam je z powrotem. Kule chowałam w miejscu, do którego Lucy z pewnością nigdy by nie zajrzała.

  Kiedy odwróciłam się do niej, oczy mojej siostrzenicy były wielkie jak spodeczki.

  – Wiesz, dlaczego mam broń, Lucy. Uważam też, że jesteś dostatecznie dorosła, by zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo niebezpieczne są podobne przedmioty.

  – Można z nich kogoś zabić.

  – Tak – odparłam, gdy przeszłyśmy już do salonu. – Z całą pewnością jest to możliwe.

  – Dlatego masz rewolwer, żebyś mogła kogoś zastrzelić.

  – Wolę nie myśleć o podobnej możliwości – powiedziałam bardzo poważnie.

  – Ale to prawda – nalegała Lucy. – To dlatego trzymasz go w domu. Z powodu złych ludzi. Wiem, że tak jest.

  Podniosłam pilot od telewizora i włączyłam program z wiadomościami.

  Moja siostrzenica podciągnęła rękawy różowej bluzy i odezwała się jękliwym głosem:

  – Tu jest strasznie gorąco, ciociu Kay. Dlaczego tu jest zawsze tak okropnie gorąco?

  – Chcesz, żebym włączyła klimatyzację? – zapytałam.

  – Nie. Nie znoszę klimatyzacji.

  Zapaliłam papierosa, i to także się jej nie spodobało.

  – W twoim gabinecie zawsze jest potwornie gorąco i śmierdzi papierosami. Otwieram okna, ale to nic nie pomaga. Jesteś lekarzem, a palisz papierosy. Mamusia powtarza, że powinnaś postępować mądrzej.

  Dorothy zadzwoniła wczoraj wieczorem; byli gdzieś w Kalifornii – nie pamiętam gdzie – tylko we dwoje: ona i jej mąż, ilustrator. Zrobiłam, co w mojej mocy, by zachować się uprzejmie. Chciałam jej przypomnieć: „Masz córkę, ciało z twojego ciała, krew z twojej krwi. Pamiętasz Lucy? Pamiętasz? To twoje dziecko”. Zamiast tego życzyłam jej szczęścia, co wyszło mi nieomal szczerze; zachowywałam pozory tylko ze względu na Lucy, która siedziała przy stole w kuchni z mocno zaciśniętymi ustami.

  Rozmawiała z matką niecałe dziesięć minut, po czym nie miała mi absolutnie nic do powiedzenia. Od tamtej pory jednak była wobec mnie straszliwie krytyczna, złośliwa i nieprzyjemna. Wedle słów Berthy, nie lepiej zachowywała się przez cały dzień; ani na chwilę nie wyszła z mego gabinetu. Odkąd rano wyjechałam z domu, do momentu kiedy wróciłam, siedziała przed komputerem; Bertha już dawno zrezygnowała z wołania ją do kuchni na posiłki i Lucy jadła lunch przy moim biurku.

  Opera mydlana, która właśnie zaczęła się w telewizji, była niczym w porównaniu z tą, jaka zdarzyła się w moim salonie.

  – Andy mówi, że o wiele niebezpieczniej jest mieć broń i nie wiedzieć, jak się nią posługiwać, niż wcale nie mieć rewolweru – odezwała się w pewnym momencie Lucy.

  – Andy? – spytałam.

  – Ten przed Ralfem. Miał zwyczaj chodzić na podwórko za domem i strzelać do puszek po piwie. Trafiał do nich z naprawdę dużej odległości. Założę się, że ty byś tak nie potrafiła. – Popatrzyła na mnie oskarżycielsko.

  – Masz rację. Prawdopodobnie nie potrafię strzelać równie dobrze jak Andy.

  – A widzisz!

  Nie powiedziałam jej, że w rzeczy samej wiedziałam całkiem sporo o broni palnej. Zanim kupiłam mojego rugera kalibru 38, poszłam do krytej strzelnicy mieszczącej się w podziemiach naszego budynku i eksperymentowałam z różnego rodzaju pistoletami i rewolwerami pod okiem doświadczonego specjalisty. Od czasu do czasu ćwiczyłam strzelanie do celu i wcale nieźle mi to wychodziło. Wątpię, czy zawahałabym się przed użyciem broni, gdyby wynikła taka potrzeba.

  Ale nie zamierzałam ciągnąć tego tematu z moją siostrzenicą.

  – Lucy, dlaczego się mnie czepiasz? – spytałam cicho.

  – Bo jesteś starą idiotką! – Jej oczy wypełniły się łzami. – Jesteś tylko głupią starą idiotką i gdybyś próbowała, zrobiłabyś sobie krzywdę, a on i tak by ci go odebrał! A potem ciebie też by już nie było! Gdybyś spróbowała, zastrzeliłby cię, tak jak robią w telewizji!

  – Gdybym spróbowała? – zapytałam zaskoczona. – Gdybym co spróbowała, Lucy?

  – Gdybyś spróbowała pierwsza kogoś zastrzelić!

  Gwałtownym ruchem otarła łzy; jej wąska klatka piersiowa unosiła się spazmatycznie. Niewidzącymi oczyma wpatrywałam się w rodzinny cyrk w telewizji i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Pod wpływem impulsu chciałam uciec do mego gabinetu i zatrzasnąć za sobą drzwi. Zakopać się w pracy i nie myśleć. Z wielkim wahaniem przysunęłam się do niej i przytuliłam ją mocno. Przez bardzo długie minuty siedziałyśmy w milczeniu.

  Zastanawiałam się, z kim Lucy rozmawia w domu? Nie wyobrażałam sobie, by o czymkolwiek mogła dyskutować z moją siostrą. Książki dla dzieci, które pisała Dorothy, przez wielu krytyków były nazywane „wyjątkowo wnikliwymi”, „głębokimi” i „pełnymi czułości”. Cóż za ironia! Dorothy poświęcała wszystko, co miała najlepszego, dla dziecięcych postaci, które sama wymyśliła. Troszczyła się o nie, spędzała niezliczone godziny, kontemplując każdy ich ruch, sposób uczesania, rodzaj ubrania i sekretne obyczaje. A cały ten czas, pod jej bokiem, Lucy usychała z braku miłości.

  Przypominałam sobie czasy, które wraz z Lucy spędza
łyśmy w Miami; święta, gdy byłyśmy tylko we cztery: moja matka, Dorothy, ona i ja. Pomyślałam o ostatniej wizycie Lucy u mnie. Nie pamiętam, by wymieniła z imienia choć jedna przyjaciółkę; wątpię, by ją w ogóle miała. Bez przerwy opowiadała o nauczycielkach i niekończącym się ciągu „narzeczonych” matki, pani Spooner, mieszkającej po drugiej stronie ulicy, ogrodniku Jake’u i często zmieniających się sprzątaczkach. Lucy była drobniutką, poważną osóbką w okularach, która uważała, że zjadła wszelkie rozumy – starsze dzieci nie lubiły jej, a rówieśnicy nie potrafili zrozumieć. Nie pasowała do nikogo; była dokładnie taka sama jak ja w jej wieku.

  – Wczoraj ktoś zadał mi poważne pytanie – odezwałam się z ustami tuż przy jej włosach.

  – Jakie?

  – Dotyczące zaufania. Ktoś zapytał mnie, komu najbardziej ufam na całym świecie. I wiesz co?

  Odchyliła się do tyłu i spojrzała mi w oczy.

  – Wydaje mi się, że to ty jesteś tą osobą.

  – Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem. – Ufasz mi bardziej niż komukolwiek na świecie?

  Skinęłam głową i dodałam:

  – I skoro już o tym mówimy, chcę cię prosić, byś mi w czymś pomogła.

  Usiadła wyprostowana; w jej oczach dostrzegłam iskierki zainteresowania i podniecenia.

  – Jasne! Wystarczy, że powiesz, o co chodzi! Pomogę ci, ciociu Kay!

  – Muszę ustalić, jak komuś udało się włamać do mojego komputera w śródmieściu…

  – Ja tego nie zrobiłam! – wypaliła natychmiast Lucy ze zrozpaczoną miną. – Przecież już ci powiedziałam, że to nie ja!

  – Wierzę ci. Ale ktoś to zrobił, Lucy. Może będziesz mogła mi pomóc w ustaleniu, kto to mógł być.

  Szczerze w to wątpiłam, lecz pod wpływem impulsu postanowiłam dać jej szansę.

  Podekscytowana, pełna energii i zapału, Lucy powiedziała pewnie:

  – Każdy mógł to zrobić, bo to jest bardzo łatwe.

  – Łatwe? – Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

  – Z powodu System/Manager.

  Gapiłam się na nią z jawnym, bezbrzeżnym zdumieniem.

  – Skąd wiesz o System/Manager?

  – Przeczytałam w książce. On jest Bogiem.

  W tego typu wypadkach przypominałam sobie o poziomie inteligencji Lucy; gdy po raz pierwszy poddano ją testowi, uzyskała tak wysoki wynik, że psycholog nalegał, by badanie powtórzyć, „bo na pewno gdzieś jest błąd”. Był – następnym razem Lucy uzyskała dziesięć punktów więcej.

  – W ten sposób wchodzi się do SQL – zaczęła Lucy; spojrzała na mnie, a chwilę potem wyrzucała z siebie informacje w zawrotnym tempie. – Widzisz, nie możesz stworzyć żadnych poleceń, jeżeli nie masz do tego uprawnień. Po to właśnie jest System/Manager, czyli Bóg. Dzięki niemu możesz się dostać do SQL, a potem robić tam, co ci się żywnie podoba.

  Wszystko, co ci się żywnie podoba; dopiero teraz zrozumiałam. Możesz na przykład stworzyć nazwy użytkowników oraz hasła dostępu do bazy danych. Było to potworne objawienie; rozwiązanie tak genialnie proste, że nigdy nie przyszło mi do głowy. Podejrzewam, że Margaret także nigdy by na to nie wpadła.

  – Wystarczyło, by ktoś połączył się z twoim komputerem – ciągnęła spokojnie Lucy – i jeżeli wiedział o Bogu, mógł stworzyć jakiekolwiek hasło, sprawić, by system odczytał je jako ABD i wejść do twojej bazy danych.

  ABD, czyli administrator bazy danych, mógł zrobić wszystko, włącznie z wpisywaniem nowych danych i wymazywaniem starych.

  – Więc wchodzisz do SQL poprzez System/Manager, wpisujesz ustalone hasło, ABD do cioci zidentyfikowanej jako kay i możesz dalej robić, co ci się żywnie spodoba.

  – Może właśnie tak się stało – zaczęłam myśleć na głos. – Mając dostęp do ABD, ktoś mógł nie tylko przejrzeć, ale i faktycznie zmienić dane w zbiorze.

  – Jasne, że tak! ABD zrobi wszystko, co mu Bóg każe. On jest Jezusem.

  Te teologiczne aluzje były tak oburzające i niespodziewane, że roześmiałam się wbrew sobie.

  – Właśnie w ten sposób udało mi się dostać do SQL-a – przyznała Lucy poufnym tonem. – Nie podałaś mi hasła dostępu, a bardzo zależało mi na wejściu do SQL-a, żebym mogła poćwiczyć różne zadania wyjaśnione w książce. Tak więc podałam twojemu ABD hasło, które sama wymyśliłam, i już mogłam dalej robić, co mi się spodobało.

  – Zaczekaj chwilę – przerwałam jej. – Poczekaj! Co to znaczy, że przydzieliłaś administratorowi bazy danych hasło przez siebie wymyślone? Skąd wiedziałaś, jaka jest moja nazwa użytkownika? Przecież tego też ci nie powiedziałam.

  – Ale to jest zapisane w plikach systemowych – wyjaśniła. – Znalazłam je w dyrektywie Home, gdzie masz zapisane nazwy wszystkich tabel, jakie kiedykolwiek stworzyłaś. Masz na przykład plik nazwany „Hasła. SQL”, w którym siedzą wszystkie hasła dostępu do twoich tabel.

  Ale to nie ja go stworzyłam; nie miałabym pojęcia, jak się do tego zabrać. Stworzyła go Margaret i właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy podobnego pliku nie ma w komputerze w moim biurze w śródmieściu.

  Wzięłam Lucy za rękę i wstałam z kanapy; przeszłyśmy do gabinetu. Posadziłam ją przed komputerem, a sobie przyciągnęłam obok fotel.

  Weszłyśmy do programu komunikacyjnego i połączyłyśmy się z numerem Margaret. Obserwowałyśmy małe cyferki migające na dole ekranu; połączenie było nieomal natychmiastowe. Lucy wstukała kilka poleceń i po ostatnim ekran zrobił się cały czarny, tylko na samej górze błyskało się małe C:/. Nagle komputer wydał mi się magicznym lustrem, po którego drugiej stronie znajdowały się wszystkie sekrety biura, oddalonego od nas o dziesięć mil.

  Trochę niepokoiła mnie świadomość, że w chwili gdy połączyłyśmy się z komputerem Margaret, specjalista Wesleya z pewnością zaczął namierzać połączenie. Będę musiała powiedzieć Wesleyowi, o co chodzi, gdyż w przeciwnym razie gotów sobie jeszcze pomyśleć, że to ja sama włamywałam się do bazy danych.

  – Znajdź plik, który może dotyczyć haseł – poprosiłam Lucy.

  W niedługim czasie na ekranie wyświetlił się komunikat, że „Nie znaleziono żadnych plików”. Spróbowałyśmy jeszcze raz; szukałyśmy pliku o nazwie „synonimy”, ale nie miałyśmy wiele szczęścia. Potem Lucy wpadła na pomysł, by poszukać wszystkich plików o rozszerzeniu „SQL”, bo zazwyczaj wszystkie pliki zawierające komendy, hasła i nazwy użytkowników SQL-owych mają takie właśnie rozszerzenia. Natychmiast na ekranie pojawił się długi ciąg nazw. Jedna z nich przyciągnęła moją uwagę. Brzmiała „Publiczne. SQL”.

  Lucy otworzyła go i zaczęłyśmy przeglądać jego zawartość. Moje podniecenie dorównywało zdumieniu; w pliku znajdowały się komendy wpisane przez Margaret wieki temu, gdy tworzyła publiczne synonimy dla nazw oraz haseł dostępu do wszystkich tabel, jakie powstały w moim biurze. Nie byłam programistką i zupełnie nie znałam się na programowaniu; słyszałam o publicznych synonimach, lecz nie miałam pojęcia, co to takiego.

  Lucy kartkowała podręcznik; znalazła rozdział o publicznych synonimach i szybko go przeczytała.

  – To proste – odezwała się w końcu. – Kiedy tworzysz jakiś plik, musisz stworzyć go pod nazwą użytkownika i odpowiednim hasłem. – Spojrzała na mnie; w jej oczach, skrytych za grubymi szkłami okularów, kryło się podniecenie.

  – Okay – powiedziałam. – To ma sens.

  – Więc jeżeli twoją nazwą użytkownika jest „ciocia”, a przydzielonym ci hasłem „Kay”, to gdy tworzysz plik, dajmy na to, pod nazwą „gry”, komputer tak naprawdę nadaje temu plikowi nazwę „Ciocia. Gry”. Łączy nazwę pliku z nazwą użytkownika; jeśli nie chcesz przed wejściem do niego za każdym razem wpisywać „Ciocia. Gry”, musisz stworzyć publiczny synonim. Wpisujesz komendę utwórz publiczny synonim dla ciocia. gry. gry. To ponownie nadaje nazwę plikowi; tym razem po prostu „Gry”.

  Przyglądałam się długiej liście komend wyświetlonej na ekranie; liście u
jawniającej wszystkie pliki w bazie danych mojego biura, liście ujawniającej także ABD wszystkie nazwy, pod którymi owe pliki zostały stworzone.

  Zastanawiałam się głośno:

  – Ale nawet jeżeli ktoś zobaczył te dane, Lucy, nie znałby przecież hasła dostępu. Tu jest zapisana tylko i wyłącznie nazwa użytkownika przydzielona ABD, a przecież nie można otworzyć pliku, na przykład zawierającego dane ze sprawy, bez podania hasła.

  – Założysz się? – Palce Lucy zawisły nad klawiaturą. – Jeżeli znasz nazwę użytkownika ABD, możesz zmienić hasło, na jakie tylko chcesz, i wejść do każdego pliku. Komputera nic to nie obchodzi. Pozwala ci zmienić hasło, kiedy zechcesz… Nie zmienia przez to plików ani danych. Ludzie czasem zmieniają hasła dostępu ze względów bezpieczeństwa.

  – Można więc wziąć nazwę użytkownika, przypisać jej nowe hasło i wejść za jego pomocą do bazy danych? – Skinęła głową. – Pokaż.

  Lucy spojrzała na mnie niepewnie.

  – Ale przecież zabroniłaś mi wchodzić kiedykolwiek do twoich biurowych plików.

  – Tym jednym, jedynym razem robię wyjątek.

  – Jeszcze jedno… jeżeli nadam twojemu administratorowi nowe hasło, stare przestanie działać.

  Przypomniałam sobie, co Margaret powiedziała, kiedy po raz pierwszy odkryła włamanie do pliku z aktami spraw; wspomniała, że hasło ABD nie działa, i że musi stworzyć nowe.

  – Stare hasło przestanie działać, bo zostanie zastąpione nowym, które ja stworzę. To oznacza, że nie będziesz się mogła za jego pomocą zalogować. – Popatrzyła na mnie. – Ale zamierzałam to naprawić.

  – Naprawić? – Ledwie słyszałam jej słowa. – Mówię o twoim komputerze. Twoje stare hasło nie działa, bo zmieniłam je, by dostać się do SQL-a, ale naprawię to, obiecuję.

  – Później – odparłam pospiesznie. – Naprawisz to później. Chcę, żebyś mi pokazała, jak ktoś mógł się włamać do mojej bazy danych, krok po kroku.

  Usiłowałam dopatrzyć się w tym wszystkim sensu. Najprawdopodobniej osoba, która dostała się do bazy danych w moim biurze, wiedziała dostatecznie dużo o komputerach, by wiedzieć, że może stworzyć nowe hasło i przydzielić je nazwie użytkownika, którą znajdzie w pliku „Publiczne. SQL”… Jednak osoba ta nie miała pojęcia, że tworząc nowe hasło, dezaktywuje stare, tym samym uniemożliwiając nam ponowne wejście do pliku, który naruszyła. Oczywiście, mogła to zauważyć; mogła się zastanawiać nad skutkami swego postępku, ale najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że echo na komputerze będzie włączone i na ekranie zostaną wszystkie wpisane przez nią komendy. Czyli włamanie było tylko jednorazową zabawą!

 

‹ Prev