Book Read Free

Post Mortem

Page 32

by Patricia Cornwell


  Byłam coraz bardziej zmęczona i zniechęcona. Nie mogłam logicznie myśleć, lecz cały czas coś mnie dręczyło.

  Coś na dnie mego umysłu powtarzało mi, że zbytnio komplikujemy sobie życie, coraz dalej i dalej odsuwając się od rzeczywistości.

  Spojrzałam na wilgotną, mięsistą twarz Marino, jego oczy stale błądzące po pokoju. Był zmęczony i zestresowany… i nadal hołubił w sobie głęboko zakorzeniony gniew. Dlaczego był tak drażliwy? Co on też kiedyś powiedział na temat zachowania mordercy? Wspomniał coś, że nie lubi kobiet robiących karierę, gdyż jednocześnie stają się zbyt zarozumiałe.

  Za każdym razem, gdy usiłowałam się do niego dodzwonić, znajdował się „w terenie”; był także obecny na każdym miejscu zbrodni.

  W domu Petersenów był rozbudzony i czujny; czy w ogóle kładł się do łóżka tamtej nocy? Czy jego usiłowanie udowodnienia winy Matta Petersena nie było trochę zbyt nachalne?

  Ale Marino jest już za stary na takie zabawy, powiedziałam sobie.

  Większość swego czasu spędza w samochodzie i nie odpowiada na niczyje telefony, nie istniało więc żadne powiązanie między nim a zmarłymi kobietami.

  A co najważniejsze, Marino nie wydziela żadnego specyficznego zapachu; poza tym gdyby kombinezon znaleziony w śmietniku faktycznie należał do niego, przecież nie oddałby mi go do analizy!

  Chyba że – pomyślałam – wywraca system do góry nogami i gra przeciwko sobie, bo i tak wie wszystko. W końcu jest ekspertem od tego typu spraw, dowodzi śledztwem i ma dostatecznie dużo doświadczenia, by grać rolę zarówno zbawiciela, jak i szatana.

  Chyba od samego początku bałam się, że mordercą może być gliniarz.

  Marino nie pasował do portretu psychologicznego, ale zabójcą mógł być ktoś od dawna pracujący w policji, kupujący granatowe kombinezony w sklepach po całym mieście, myjący ręce mydłem borawash w toalecie w którymś z komisariatów; mógł to być ktoś, kto dostatecznie dużo wiedział o medycynie sądowej i dochodzeniach kryminalnych, by oszukać swych braci i mnie. Policjant, który zszedł na psy. Albo ktoś, kogo pociąga praca w wymiarze sprawiedliwości – wielu psychopatów marzy o tym, by zostać policjantami.

  Sprawdziliśmy wszystkich funkcjonariuszy, którzy odpowiadali na wezwania na miejsce zbrodni; nigdy wcześniej nie przyszło nam do głowy sprawdzić mundurowych policjantów, którzy przyjmowali zgłoszenia od zamordowanych kobiet.

  Może jakiś gliniarz – po godzinach lub w czasie zmiany – kartkował książkę telefoniczną; może jego pierwszym kontaktem z ofiarami był ich głos? Mordował je i dopilnowywał, by być w pobliżu, gdy centrala donosiła o popełnionym przestępstwie.

  – Naszym atutem nadal jest Matt Petersen – odezwał się Wesley patrząc na Marino. – Jest jeszcze w mieście?

  – Taak. Jak ostatnio słyszałem, tak. – Lepiej będzie, jeżeli do niego pojedziesz i zapytasz, czy żona nie wspominała mu o kimś, kto do niej dzwonił, by coś sprzedać albo by powiedzieć, że wygrała jakiś konkurs, lub poprosić, by odpowiedziała na pytania z ankiety. Cokolwiek, co by dotyczyło telefonu.

  Marino odepchnął krzesło do tyłu.

  Stara asekurantka, nie przyznałam się, o czym przed chwilą myślałam, i nic nie wspomniałam o swoich podejrzeniach.

  – Jak trudno będzie uzyskać wydruki i taśmy z zapisem wszystkich telefonów na policję dotyczących znalezionych ciał? – spytałam zamiast tego. – Chcę sprawdzić dokładny czas zgłoszeń i zobaczyć, o której godzinie policja przyjechała na miejsce, zwłaszcza w przypadku zabójstwa Lori Petersen. Czas śmierci może być dla nas bardzo przydatny w ustalaniu, kiedy morderca kończy pracę, zakładając, że pracuje nocami.

  – Nie ma problemu – odparł Marino, najwyraźniej znajdujący się myślami zupełnie gdzie indziej. – Możesz pojechać ze mną. Wpadniemy do Petersena, a potem na centralę.

  Nie zastaliśmy Matta Petersena w domu; Marino zostawił swą wizytówkę pod mosiężną kołatką u drzwi.

  – Wątpię, by do mnie oddzwonił – mruknął pod nosem, gdy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę.

  – Dlaczego nie?

  – Kiedy pojechałem do niego kilka dni temu z tym kombinezonem, nie zaprosił mnie do mieszkania. Stał na progu niczym jakaś barykada. Był na tyle uprzejmy, że powąchał kombinezon, zanim powiedział mi, że mam spadać. Praktycznie zatrzasnął mi drzwi przed nosem; dodał jeszcze, żebym na przyszłość kontaktował się z jego adwokatem. Powiedział, że wykrywacz kłamstw oczyścił go z zarzutów i mam go więcej nie nękać.

  – Bo pewnie go nękałeś – skomentowałam sucho.

  Marino spojrzał na mnie i nieomal się uśmiechnął.

  Opuściliśmy West End i pojechaliśmy z powrotem do śródmieścia.

  – Powiedziałaś, że jakiś tam jonowy test wykazał obecność boraksu. – Zmienił temat. – Czy to oznacza, że w szminkach Petersena nie znalazłaś nic ciekawego?

  – Ani odrobiny boraksu – odparłam. – Jakieś świństwo o nazwie „sun blush” reagowało na laser, ale nie zawiera boraksu. Z badań wynika, że odciski, które Matt Petersen zostawił na ciele żony, to właśnie „sun blush” z jego rąk.

  – A co ze świecącą substancją na rękojeści noża?

  – Jej ilość była tak śladowa, że nie dało rady poddać jej badaniom. Ale nie sądzę, by był to „sun blush”.

  – Niby dlaczego nie?

  – Bo to nie jest proszek ani granulat. To podkład w kremie… pamiętasz taki duży biały słoik z ciemnoróżowym kremem, który przyniosłeś mi do analizy? – Skinął głową. – To właśnie był „sun blush”. Czymkolwiek byłoby to świństwo, które świeci pod laserem, nie gromadzi się na wszystkich możliwych powierzchniach tak jak boraks. Podkład kosmetyczny raczej przywrze do opuszków palców i przeniesie się na inne powierzchnie w postaci smug.

  – Tak jak na obojczyku Lori?

  – Tak. I na karcie z odciskami palców Petersena; tylko na tych powierzchniach, do których przycisnął palce. Nigdzie na karcie nie było porozrzucanych lśniących gwiazdeczek, tylko dokoła odcisków tuszu. Gwiazdki na rękojeści noża myśliwskiego nie były tak zbite; znajdowały się w luźnych skupiskach, zupełnie tak jak na ciałach ofiar.

  – Chcesz mi powiedzieć, że gdyby Petersen miał ten „sun blush” na rękach i dotknął noża, na rękojeści zostałyby lśniące smugi, a nie małe gwiazdki tu i tam.

  – Dokładnie to mówię.

  – No, cóż… a co z tym świecącym draństwem, które znalazłaś na ciałach, więzach i tym podobnych?

  – Na nadgarstkach Lori było wystarczająco dużo tej substancji, by poddać ją testom; wyszło, że to boraks.

  Marino spojrzał na mnie.

  – Więc to były jednak dwa rodzaje błyszczącego świństwa, co?

  – Tak.

  – Hmm.

  Jak większa część miasta i budynków rządowych w Richmond, kwatera główna policji zbudowana jest z płyt betonowych, właściwie niczym nie różniących się od betonu na chodnikach. Jedyną jasną iskierką tej ponuro szarej budowli jest kolorowa amerykańska flaga powiewająca na dachu. Marino objechał budynek dokoła i zaparkował na tyłach, pomiędzy innymi nieoznakowanymi policyjnymi samochodami.

  Weszliśmy do środka i przeszliśmy korytarzem obok osłoniętego kuloodpornymi szybami biurka informacji; policjant w ciemnogranatowym mundurze uśmiechnął się do Marino, a mnie pozdrowił uprzejmie „Witam panią doktor”. Zerknęłam w dół i z ulgą zobaczyłam, iż mam na sobie kostium i nie zapomniałam zdjąć fartucha laboratoryjnego. Byłam tak przyzwyczajona do noszenia go, że czasem zapominałam go zostawić w biurze; gdy przypadkowo znalazłam się w nim na ulicy, czułam się tak, jakbym wyszła z domu w pidżamie.

  Minęliśmy korkową tablicę, na której wisiało mnóstwo portretów podpalaczy, kieszonkowców i różnego rodzaju innych paskudnych typów; przyczepione pineskami znajdowały się tu także policyjne zdjęcia złodziei, gwałcicieli i morderców. Niektórzy z nich uśmiechali się do kamery! Te typy spod cie
mnej gwiazdy tworzyły miejską galerię sław.

  Poszłam za Marino w dół mrocznych schodów; jedynym dźwiękiem, jaki słyszeliśmy, było przytłumione echo naszych kroków. Zatrzymaliśmy się przed jakimiś nieoznakowanymi drzwiami; Marino zajrzał do środka przez niewielkie okienko i pomachał komuś przez szybkę.

  Elektroniczny zamek otworzył drzwi i weszliśmy.

  Był to pokój radiowy, maleńkie pomieszczenie wypełnione komputerami połączonymi z telefonicznymi konsolami; po drugiej stronie szklanej tafli znajdowało się następne pomieszczenie, gdzie siedzieli policjanci rozdzielający zgłoszenia wozom patrolowym aktualnie przebywającym na mieście. Operatorzy obsługujący telefony alarmowe – 911 – przyglądali się nam z zainteresowaniem. Niektórzy pochłonięci byli telefonami, które właśnie przyjmowali, inni siedzieli ze słuchawkami zawieszonymi na szyi, spokojnie paląc papierosy i rozmawiając.

  Marino zaprowadził mnie do rogu, gdzie stały rzędy półek zapchanych pudełkami z taśmami. Każde pudełko oznakowane było według daty. Stukając palcem we wszystkie po kolei, Marino wyciągnął pięć pudełek, każde zawierało taśmę z nagraniami rozmów telefonicznych prowadzonych przez tydzień.

  – Wesołych świąt – powiedział, podając mi je.

  – Co takiego? – Popatrzyłam na niego, jakby zupełnie oszalał.

  – Hej! – Wyciągnął papierosy. – Ja mam do obskoczenia wszystkie pizzerie w mieście. Tam w kącie stoi maszyna do odtwarzania tych taśm. – Wskazał placem na pokój dystrybutorów za szklaną taflą. – Albo przesłuchaj je tutaj, albo weź je do swego biura. Na twoim miejscu zabrałbym się z tym majdanem jak najdalej od tego domu wariatów, ale ode mnie nic nie usłyszałaś, okay? Nie ja ci to powiedziałem. Te taśmy nie powinny opuszczać tego pokoju. Po prostu, gdy już skończysz, oddaj mi je do ręki.

  Zaczynała mnie boleć głowa.

  Potem Marino zaprowadził mnie do jeszcze mniejszego pomieszczenia, w którym pracowała drukarka laserowa, wypluwając na podłogę sterty papieru.

  – Zanim wyjechaliśmy z twojego biura, zadzwoniłem do chłopców i kazałem im wydrukować wszystko, co mają w komputerach z ostatnich dwóch miesięcy – wyjaśnił lakonicznie.

  Dobry Boże.

  – Adresy i wszystko inne znajdziesz tutaj. – Patrzył na mnie bez zmrużenia tymi nieprzyjaznymi brązowymi oczyma. – Będziesz musiała zerknąć na adresy, żeby zorientować się, czego dotyczy poszczególne wezwanie. Bez adresów zginiesz. Nie rozróżnisz poszczególnych telefonów.

  – A nie możemy po prostu wyciągnąć potrzebnych nam danych z komputera i wydrukować, bez tego wszystkiego? – spytałam z rozpaczą, patrząc na cały czas rosnącą stertę wydruków.

  – Czy znasz się na obsłudze mainframe’ów *

  – Oczywiście, że nie.

  Marino rozejrzał się dokoła i rzekł konspiracyjnym szeptem:

  – Nikt w tej dziurze nie ma o nich pojęcia; na górze mamy tylko jednego gościa od komputerów. Tak się akurat składa, że w tej chwili ma wakacje. Jedynym sposobem na ściągnięcie tu eksperta jest totalne załamanie systemu. Wtedy departament ściągnie fachowca i straci siedemdziesiąt dolarów na godzinę; nawet jeżeli moi szefowie chcieliby współpracować, te dupki zawsze się ociągają i mielibyśmy speca od komputerów na jutro, poniedziałek albo w ogóle pod koniec przyszłego tygodnia, i to też, jeżeli masz szczęście, doktorku. Prawda wygląda w ten sposób, że mieliśmy cholerne szczęście, iż znalazłem w tej budzie kogoś, kto potrafił włączyć drukarkę.

  Przez następne pół godziny staliśmy w tym pokoju; wreszcie drukarka przestała pracować i Marino oderwał wydruk. Sterta papieru na podłodze miała blisko trzy stopy wysokości. Marino wsadził ją do pudełka po papierze do drukarki, które gdzieś znalazł i podniósł wszystko z cichym jękiem.

  Kiedy wychodziliśmy już na korytarz, odwrócił się do przystojnego czarnego oficera łącznościowego.

  – Jeżeli zobaczysz Corcka, przekażesz mu coś ode mnie? – spytał.

  – Strzelaj – odparł tamten z szerokim ziewnięciem.

  – Powiedz mu, żeby nie jeździł swoją bryką jak osiemnastokołową ciężarową, i że życie to nie „Mistrz kierownicy ucieka”.

  Czarny policjant roześmiał się głośno; w tej chwili do złudzenia przypominał Eddiego Murphy’ego.

  Przez następne półtora dnia nawet się nie ubierałam; siedziałam w domu, mając na sobie zwykły dres i słuchawki na uszach.

  Bertha zachowała się jak anioł i zabrała Lucy na całodzienny spacer.

  Nie chciałam pojechać do biura w mieście, gdzie z całą pewnością ktoś ciągle by mi przerywał. Toczyłam wyścig z czasem, modląc się, bym coś znalazła, zanim piątek zacznie przechodzić w sobotę i nastaną pierwsze poranne godziny weekendu. Byłam przekonana, że w tym tygodniu morderca znowu uderzy.

  Dwukrotnie kontaktowałam się z Rose; powiedziała, że sekretarka Amburgeya usiłowała się ze mną skontaktować aż cztery razy, odkąd wczoraj po południu wyszłam z biura w towarzystwie Marino. Komisarz domagał się, bym natychmiast do niego przyszła; żądał, bym wytłumaczyła mu wczorajszy artykuł w gazecie i wyjaśniła, jak doszło „do tego ostatniego i najbardziej oburzającego przecieku”. Żądał ode mnie raportu DNA; był tak wściekły, że osobiście zadzwonił do Rose i zaczął jej grozić, nieświadom faktu, że moja Różyczka ma całe mnóstwo kolców.

  – I co mu odpowiedziałaś? – spytałam w bezbrzeżnym zdumieniu.

  – Że zostawię ci wiadomość na biurku. Kiedy zagroził, że wywali mnie z roboty, jeżeli natychmiast go z tobą nie połączę, odparłam, że nie ma sprawy. Jeszcze nigdy w życiu nie zaskarżyłam pracodawcy do sądu, ale co tam…

  – Nie powiedziałaś tego…

  – Oczywiście, że powiedziałam. Gdyby palant miał drugi mózg, może by zrozumiał, ale tak…

  Od wczoraj miałam na stałe włączoną automatyczną sekretarkę i nie przyjmowałam żadnych telefonów. Gdyby Amburgey usiłował dodzwonić się do mnie do domu, nadziałby się na moje mechaniczne ucho.

  Taśmy były istnym koszmarem – każda zawierała telefony z całej doby. Na szczęście żadna nie była aż tak długa, gdyż zdarzały się na przykład dwa lub trzy kilkuminutowe telefony na godzinę. Wszystko zależało od tego, jak pracowity dzień mieli policjanci przyjmujący zgłoszenia 911. Moim największym problemem było odnalezienie dokładnego czasu, kiedy zgłoszono morderstwo; gdybym się zniecierpliwiła, mogłabym przewinąć taśmę za daleko, przegapić to, co ważne, i wracać do samego początku. To było okropne.

  I przygnębiające jak wszyscy diabli. Telefony pod numer 911 wykonywali wszyscy: od umysłowo niedostosowanych czubków, których ciała zostały zagarnięte przez kosmitów, przez pijanych osobników, którzy sami nie wiedzieli, czego chcą, po biednych ludzi, których bliscy właśnie zmarli na zawał czy wylew. Zgłaszano mnóstwo wypadków samochodowych, włamań, szczekających psów, zbyt głośno puszczonych magnetofonów i urągających sąsiadów.

  Szybko przewijałam taśmę za taśmą. Jak na razie udało mi się znaleźć trzy telefony: zgłoszenia śmierci Brendy, Henny i, dopiero co, Lori.

  Przewijałam taśmę do tyłu, dopóki nie znalazłam telefonu Lori, który tak bezmyślnie został odrzucony przez operatora. Lori wykręciła 911 dokładnie o 0:49 w nocy, w sobotę, siódmego czerwca; na taśmie zapisany był tylko spokojny głos policjanta przyjmującego zgłoszenie i długi sygnał.

  Złożyłam z powrotem papier wydruku komputerowego, starając się znaleźć odpowiedni fragment. Gdy na ekranie policyjnego komputera pojawiło się nazwisko Lori, obok niego widniał adres domu zarejestrowanego na nazwisko L.A. Petersen. Nadając zgłoszeniu czwarty priorytet, policjant przy telefonie przekazał zgłoszenie dystrybutorowi siedzącemu za szklaną ścianą; trzydzieści dziewięć minut później wóz patrolowy numer 211 otrzymał polecenie sprawdzenia domu L.A. Petersen. Sześć minut po tym przejechał koło posiadłości, a następnie odjechał wezwany do kłótni rodzinnej.

  Adres Petersenów pojawił się ponownie na ekranie komput
era dokładnie sześćdziesiąt osiem minut po tym, jak pierwsze wezwanie pomocy zostało zignorowane. O 1:57 Matt Petersen znalazł ciało swej żony; gdyby tylko nie miał tamtego wieczora próby kostiumowej, pomyślałam. Gdyby tylko wrócił do domu godzinę, półtorej wcześniej…

  Włączyłam taśmę.

  – 911, słucham.

  Dyszenie.

  – Moja żona! – Głos przepełniony paniką. – Ktoś zabił moją żonę! Proszę, pospieszcie się! – Krzyk. – Och, Boże! Ktoś ją zamordował! Błagam, pospieszcie się!

  Ten przepełniony histerią głos dosłownie mnie sparaliżował; Petersen nie potrafił sklecić poprawnego zdania, gdy oficer dyżurny pytał, czy ma w komputerze dobry adres.

  Zatrzymałam taśmę i przeliczyłam szybko w pamięci; Petersen pojawił się w domu dwadzieścia dziewięć minut po tym, jak pierwszy wóz patrolowy odpowiedział na wezwanie, a policjant z patrolu zaświecił latarką w okna i powiedział centrali, że wszystko jest w porządku. Odrzucone zgłoszenie nadeszło o 0:49, a policja przyjechała do domu Petersenów o 1:34.

  Gdzieś zginęło czterdzieści pięć minut; morderca nie mógł z nią być dłużej niż te trzy kwadranse.

  Ale o 1:34 już go nie było. Światło w sypialni było zgaszone. Gdyby nadal przebywał w tym pokoju, lampy musiałyby być włączone. Tego jednego jestem pewna. Wątpię, by aż tak dobrze widział w ciemności, żeby bez zapalania światła odciąć kable od lamp i związać nimi ofiarę.

  Poza tym był sadystą; na pewno chciał, by ofiara widziała jego twarz, tym bardziej jeżeli nosił maskę. Chciał, żeby ofiara widziała każdy jego ruch… żeby z drżeniem czekała na każdą następną niewyobrażalną rzecz, jaką planował jej zrobić…

  Kiedy było już po wszystkim, spokojnie wyłączył światło i wyszedł przez okno w łazience, prawdopodobnie na kilka minut przed tym, jak wóz patrolowy przejechał ulicą, i niecałe pół godziny przed powrotem Matta Petersena. Dziwaczny zapach jego ciała wisiał jeszcze w powietrzu, niczym smród dobywający się z kosza na śmiecie.

 

‹ Prev