Jak na razie nie znalazłam ani jednego wozu patrolowego, który odpowiedziałby na zgłoszenia do wszystkich spraw; zawód i zmęczenie zaczęły dawać o sobie znać.
Zrobiłam sobie przerwę, gdy usłyszałam chrobot klucza we frontowych drzwiach. Bertha i Lucy wróciły zmęczone i szczęśliwe, opowiedziały mi dokładnie, co robiły podczas tego długiego dnia, a ja robiłam, co w mej mocy, by uśmiechać się i wyglądać na zadowoloną.
– Brzuch mnie boli – jęknęła Lucy.
– I nic dziwnego – odparła Bertha. – Mówiłam ci, żebyś nie jadła tych wszystkich śmieci. Wata cukrowa, prażona kukurydza… – Potrząsnęła głową.
Przyrządziłam Lucy rosół z kurczaka i położyłam ją do łóżka.
Wróciłam do gabinetu i niechętnie nałożyłam z powrotem słuchawki.
Straciłam poczucie czasu.
– 911, słucham.
– 911, słucham.
W kółko i w kółko od nowa.
Kilka minut po dziesiątej byłam tak wykończona, że ledwie mogłam myśleć. Przewinęłam znowu taśmę, usiłując znaleźć zgłoszenie o odnalezieniu ciała Patty Lewis. Wsłuchując się w nagranie, zerknęłam na wydruk z komputera, który leżał przede mną.
To, co zobaczyłam, zupełnie nie miało sensu.
W połowie strony, przy dacie dwunastego maja i godzinie 21:23 widniało nazwisko Cecile Tyler.
To chyba jakaś pomyłka.
Cecile zamordowano dopiero trzydziestego pierwszego maja.
Jej adres powinien znajdować się o wiele dalej na wydruku, a rozmowa nie powinna w ogóle być zarejestrowana na tej taśmie!
Przewinęłam do przodu, zatrzymując się co kilka sekund. Znalezienie odpowiedniego fragmentu zajęło mi dwadzieścia minut. Odtworzyłam go aż trzy razy, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
O dokładnie 23:23 męski głos powiedział:
– 911, słucham.
Łagodny, kobiecy, kulturalny głos odpowiedział po chwili ciszy:
– Ojej! Strasznie przepraszam.
– Czy coś się stało, proszę pani?
Zażenowany śmiech.
– Chciałam dodzwonić się do informacji. – Znowu śmiech. – Zdaje się, że nacisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki.
– Hej! Nie ma problemu. Dobrze choć czasem słyszeć, że nic się nie stało. – A po chwili: – Życzę pani miłego dnia.
Cisza. Kliknięcie odkładanej słuchawki.
Na komputerowym wydruku, pod nazwiskiem Cecile Tyler, widniał adres zamordowanej Murzynki.
I nagle wszystko zrozumiałam.
– Jezu! Słodki Jezu… – wymamrotałam, czując, że robi mi się niedobrze.
Brenda Steppe zadzwoniła na policję, gdy przydarzył się jej niegroźny wypadek samochodowy; wedle słów męża, Lori Petersen dzwoniła na policję, gdy usłyszała jakiś hałas za domem, który okazał się spowodowany przez kota buszującego w śmieciach. Abby Turnbull zadzwoniła na policję, gdy zauważyła śledzącego ją mężczyznę w czarnym cougarze; Cecile Tyler zadzwoniła na policję przez pomyłkę – pomyliły się przyciski na telefonie.
Wystukała 911 zamiast 411.
Pomyłka!
Cztery kobiety na pięć! Wszystkie dzwoniły z domów… a ich adresy automatycznie pojawiały się na ekranie komputera. Jeżeli zarejestrowane były na ich nazwisko, policjant przyjmujący zgłoszenie wiedział, że prawdopodobnie mieszkają same.
Pobiegłam do kuchni. Nie wiem dlaczego: przecież w moim gabinecie także stał aparat.
Gwałtownie wystukałam numer do wydziału zabójstw.
Marino był nieobecny.
– Potrzebuję jego numer domowy.
– Przykro mi, proszę pani, ale nie wolno nam udzielać żadnych prywatnych informacji.
– Do ciężkiej cholery! Mówi doktor Scarpetta, naczelny koroner stanu Wirginia! Dajcie mi jego pieprzony domowy telefon! – nie wytrzymałam.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem policjant, który przyjął telefon, zaczął mnie gwałtownie przepraszać. Na koniec podał mi domowy numer Marino.
Wykręciłam go pospiesznie.
– Dzięki Bogu – sapnęłam, gdy usłyszałam jego głos w słuchawce.
– Nie kitujesz? – spytał, gdy pospiesznie wytłumaczyłam, czemu dzwonię. – Jasne, że to sprawdzę, doktorku.
– Nie sądzisz, że lepiej by było, gdybyś natychmiast pojechał do centrali i sprawdził, czy tego drania tam nie ma? – nieomal wrzasnęłam.
– Co ten facet mówił? Rozpoznałaś jego glos?
– Oczywiście, że nie!
– Co, dokładnie, powiedział do Cecile Tyler?
– Zaraz ci puszczę. – Pobiegłam do gabinetu i podniosłam słuchawkę telefonu stojącego na biurku. Przewinęłam taśmę, wyciągnęłam wtyczkę od słuchawek i dałam maksymalną głośność.
– Poznajesz ten głos? – spytałam po chwili. Marino nie odpowiedział. – Jesteś tam jeszcze? – zawołałam.
– Hej! Wyluzuj się, doktorku. To był ciężki dzień, okay? Zostaw sprawy w moich rękach, a obiecuję, że się wszystkim zajmę.
Odłożył słuchawkę.
Siedziałam, wpatrując się w telefon; nie poruszyłam się, dopóki głośny długi sygnał się nie urwał i mechaniczny głos nie odezwał się jękliwie:
– Jeżeli chcesz zadzwonić, to odwieś słuchawkę i spróbuj jeszcze raz…
Sprawdziłam, czy frontowe drzwi są zamknięte na klucz, a system alarmowy włączony, i wróciłam na górę. Moja sypialnia znajdowała się na końcu korytarza, a jej okna wychodziły na las za domem. W ciemności za szybami błyskały ogniki robaczków świętojańskich; nerwowo zaciągnęłam żaluzje.
Bertha miała takie irracjonalne przekonanie, że słońce powinno wpadać do pokoju bez względu na to, czy ktoś w nim siedzi, czy nie.
– To zabija zarazki, doktor Kay – mawiała.
– Taak i jednocześnie sprawia, że dywany i obicia mebli blakną – odpowiadałam.
Jednak Bertha miała zwyczaj stawiać na swoim; strasznie nie lubiłam wchodzić do pokoju po zmroku i widzieć odsłonięte żaluzje. Zamykałam je przed zapaleniem światła, by nikt z zewnątrz nie mógł mnie zobaczyć. Jednak dziś wieczorem zapomniałam. Nie zdjęłam także dresu, pomyślałam, że doskonale posłuży mi jako pidżama.
Weszłam na stołeczek, który trzymam w szafie, i z górnej półki wyciągnęłam tekturowe pudełko na buty. Zdjęłam pokrywkę i wsadziłam rewolwer pod poduszkę.
Śmiertelnie się bałam, że telefon zadzwoni w środku nocy i zostanę wezwana na miejsce zbrodni; wtedy będę musiała potrząsnąć mocno Marino i wrzasnąć mu w twarz: „A nie mówiłam?! Ty głupi sukinsynu! A nie mówiłam?!”
Tak, przy okazji, ciekawe, co on w tej chwili robi? Wyłączyłam lampę i naciągnęłam kołdrę pod brodę. Pewnie pije piwo i ogląda telewizję.
Usiadłam i z powrotem włączyłam lampę. Telefon na stoliku przy łóżku drażnił mnie; nie miałam już do kogo zadzwonić. Gdybym powiadomiła Wesleya o moich podejrzeniach, on natychmiast zadzwoniłby do Marino. Gdybym połączyła się z wydziałem zabójstw, to każdy, kto odebrałby mój telefon – i potraktował go poważnie – przekazałby wiadomość także jemu.
Marino. To on prowadził to dochodzenie. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
Wyłączyłam znowu lampkę i wpatrywałam się w ciemność.
„911, słucham”.
„911, słucham”.
Cały czas słyszałam ten głos; przewracałam się na łóżku, nie mogąc zasnąć.
Było już po północy, gdy zeszłam na dół i znalazłam w barku butelkę koniaku. Lucy nie poruszyła się nawet; odkąd położyłam ją do łóżka, spała jak zabita. Jakże ja bym tak chciała! Przełknęłam dwa łyki koniaku niczym lekarstwo, wróciłam do sypialni i znowu zgasiłam światło. Słyszałam cykanie zegarka przy łóżku.
Cyk.
Cyk.
Na wpół drzemiąc, na wpół rozmyślając o wydarzeniach dnia, przewracałam się z boku na bok.
„…co do
kładnie powiedziała Cecile Tyler?”
Klik. Taśma znowu się włączyła.
„Ojej! Strasznie przepraszam. – Zażenowany śmiech. – Chyba wcisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki…”
„…Hej! Nie ma problemu… Życzę miłego dnia…”
Klik.
„…wcisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki…”
„911, słucham…”
„Hej!…to przystojny facet. Nie musi wsypywać kobiecie narkotyku do drinka, żeby się z nią zabawić…”
„To szuja!”
„…bo wyjechał z miasta, Lucy. Pan Boltz pojechał na wakacje…”
„Och! – Oczy wypełnione bezgranicznym smutkiem. – Kiedy wróci?”
„Dopiero w lipcu…”
„Ojej. Dlaczego nie możemy do niego dołączyć, ciociu Kay? Czy pan Boltz pojechał na plażę?”
„…nigdy nie mówisz prawdy o naszym związku. – Jego twarz ukryta za welonem dymu i rozgrzanego powietrza i jasne włosy lśniące w promieniach słońca”.
„911, słucham”.
Byłam w domu mojej matki, która coś do mnie mówiła.
Na niebie krążył ogromny ptak, a ja jechałam vanem z kimś, kogo nie znałam ani nie widziałam. Wysokie palmy mijały nas w pędzie. Na mokradłach stały długoszyje białe czaple; obracały głowy, spoglądając na nas. Na mnie.
Odwróciłam się na plecy, szukając wygodniejszej pozycji.
Mój ojciec siedział na łóżku i obserwował mnie, gdy opowiadałam, jak minął mi dzień w szkole. Jego twarz miała kolor popiołu. Nie mrugał powiekami, a ja nie słyszałam wypowiadanych przez siebie słów. Nie odpowiadał mi, lecz tylko wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem. Strach przeszył mi serce; jego twarz była blada, a oczy puste, nieruchome.
Nie żył.
– Tatoooo!!!
Nozdrza wypełnił mi słodkawy zapach zgnilizny, gdy wtuliłam twarz w jego pierś…
Coś nagle we mnie zaskoczyło.
Ocknęłam się powoli, niczym bańka powietrza wypływająca z głębiny. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Czułam, że serce wali mi jak oszalałe.
Ten zapach.
Czy istniał naprawdę, czy tylko mi się przyśnił?
Ten zgniły, słodkawy zapach! Czy istniał naprawdę?
Poczułam ogarniające mnie przerażenie; serce tłukło mi się w piersi.
Coś poruszyło się w śmierdzącym powietrzu i otarło o łóżko.
Rozdział szesnasty
Odległość między moją prawą dłonią a rewolwerem ukrytym pod poduszką wynosiła nie więcej niż dwanaście cali.
A jednak był to największy dystans, jaki mi przyszło w życiu pokonać. Był niekończący się; niemożliwy. Nie myślałam o niczym innym, tylko o odległości między ręką a bronią, podczas gdy serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe. Krew huczała mi w uszach. Każdy najmniejszy mięsień w moim ciele napiął się pod wpływem stresu i panicznego strachu. Wewnątrz sypialni było czarno.
Powoli skinęłam głową, czując, jak jego dłoń rozgniata mi wargi o zęby. Kiwnęłam głową, by zapewnić go, że nie wrzasnę.
Nóż, który przyciskał mi do gardła, był ogromny niczym maczeta. Łóżko przechyliło się na prawą stronę i na chwilę oślepłam; gdy oczy przyzwyczaiły mi się do światła, spojrzałam na niego i ledwie powstrzymałam krzyk.
Nie mogłam się poruszyć ani oddychać. Czułam ostrą niczym brzytwa, lodowatą krawędź noża przyciśniętą do szyi.
Jego twarz była biała, a rysy rozmazane i rozpłaszczone pod maską z białej nylonowej pończochy. Z dziur wyciętych na oczy patrzyły na mnie ciemne, zwierzęce ślepia, ziejące nienawiścią. Pończocha wydymała się i wciągała w rytm jego oddechu. Twarz, nieludzka i straszliwa, znajdowała się zaledwie kilka cali od mojej.
– Piśniesz, a poderżnę ci gardło do ucha do ucha.
Myśli przebiegały mi przez głowę z zawrotną szybkością i w różnych kierunkach. Lucy. Usta mi zdrętwiały i poczułam w nich metaliczny, słonawy smak krwi. Lucy, tylko się nie obudź. Umrę.
Nie. Nie rób tego. Nie chcesz tego zrobić. Nie musisz tego robić.
Jestem człowiekiem, jak twoja matka czy siostra. Nie chcesz mi tego zrobić. Jestem ludzką istotą, tak jak ty. Mogę ci powiedzieć bardzo wiele ciekawych rzeczy o tych sprawach. O tym, co wie policja. Chcesz wiedzieć, ile ja wiem.
Nie rób tego. Jestem człowiekiem. Ludzką istotą! Mogę z tobą porozmawiać. Musisz mi pozwolić z sobą porozmawiać!
Fragmenty zdań; niewypowiedziane, bezużyteczne. Tkwiłam w milczeniu. Proszę, nie dotykaj mnie. Och, Boże, tylko mnie nie dotykaj.
Musiałam jakoś przekonać go, by zdjął rękę z moich ust i pozwolił mi odezwać się do siebie.
Usiłowałam zmusić moje ciało do odprężenia się, zwiotczenia; poskutkowało. Rozluźniłam się nieco, a on to wyczuł.
Cofnął rękę z moich ust, a ja wolno przełknęłam ślinę.
Miał na sobie granatowy kombinezon. Pot zabrudził kołnierzyk, a pod pachami widniały ogromne półksiężyce. Dłoń trzymająca nóż na mojej szyi obleczona była w cieniutką chirurgiczną rękawiczkę. Czułam zapach gumy; czułam zapach, jaki on wydzielał.
Zobaczyłam kombinezon leżący na stole w laboratorium Betty i poczułam słodkawy smród zgnilizny, gdy Marino otworzył plastikową torbę.
„Czy to ten zapach, który pamięta Petersen?” – przypomniałam sobie własne słowa, niczym dialog ze starego filmu. Marino wycelował we mnie wskazujący palec i mrugnął radośnie: „Bingo!”
Oddychał chrapliwie.
– Proszę – szepnęłam, nie ruszając się ani na centymetr.
– Zamknij się!
– Mogę ci powiedzieć…
– Zamknij się! – Jego ręka znowu zacisnęła się na moich ustach. Jeszcze chwila i szczęka trzaśnie mi jak skorupka jajka!
Rozglądał się po pokoju; jego oczy zatrzymały się na chwilę na żaluzjach i zwisających przy nich sznurach. Wiedziałam, o czym myśli. Wiedziałam, co chce z nimi zrobić. Potem jego wzrok przeskoczył na kabel idący od lampy przy łóżku do ściany. Coś białego błysnęło w jego ręce; wyciągnął białą szmatkę z kieszeni i wepchnął mi ją do ust. Dopiero wtedy odsunął nóż od mego gardła.
Szyję miałam tak zesztywniałą, że ledwie mogłam ruszyć głową. Wargi mnie bolały; usiłowałam przepchnąć szmatę w ustach nieco do przodu, tak by on tego nie zauważył. Ślina ściekała mi do przełyku.
W domu panowała absolutna cisza. W uszach słyszałam dudnienie krwi. Lucy. Och, Boże, proszę.
Inne kobiety robiły to, co on im kazał; widziałam, jak skończyły… widziałam ich napuchnięte twarze i martwe oczy…
Usiłowałam przypomnieć sobie wszystko, co o nim wiedziałam, i uporządkować to w jakąś logiczną całość. Nóż nadal znajdował się kilka cali od mej twarzy, lśniąc złowróżbnie w blasku lampy. Rzuć się do przodu i rozbij lampę.
Moje ręce i nogi były uwięzione pod kołdrą. Nie mogłam poruszyć się, kopnąć ani wierzgnąć. Jeżeli lampa spadłaby na podłogę, pokój pogrążyłby się w ciemnościach.
Nie mogłabym nic zobaczyć, a on miał nóż.
Mogłabym go od tego odciągnąć, gdybym tylko była w stanie go przekonać; gdybym tylko była w stanie mówić.
Ich nabrzmiałe twarze, kable wpijające się w ich szyje.
Dwanaście cali, nie więcej. Był to najdłuższy dystans, jaki kiedykolwiek musiałam pokonać.
Nie miał pojęcia, że pod moją poduszką leży broń.
Był zdenerwowany, niepewny i chyba zdziwiony. Widziałam rumieniec na jego szyi, pot ściekający po ubraniu i gwałtowne unoszenie się klatki piersiowej z każdym wysilonym oddechem.
Nie patrzył na moją poduszkę; rozglądał się po całym pokoju, lecz nie patrzył na poduszkę.
– Jeżeli drgniesz… – Lekko przycisnął ostry koniuszek noża do mego gardła.
Patrzyłam na niego rozszerzonymi oczyma.
– Spodoba ci się to, suko. – Miał zimny,
niski głos; z piekła rodem. – Zaoszczędziłem cię na koniec. – Pończocha wydymała się coraz szybciej. – Chciałaś się dowiedzieć, jak to robię… zaraz ci pokażę. Powolutku.
Ten głos. Znajomy.
Moja prawa dłoń; gdzież jest ten rewolwer? Bardziej na prawo czy bardziej na lewo? A może dokładnie pośrodku poduszki? Nie mogłam sobie przypomnieć. Po prostu nie mogłam! Musiał jakoś dobrać się do kabli od lampy… nie mógł odciąć ich teraz, gdyż pokój pogrążyłby się w mroku. Musiał najpierw zapalić górne światło. Widziałam, że przygląda się włącznikowi obok drzwi.
Przesunęłam prawą dłoń o cal w stronę poduszki.
Spojrzał na mnie, a potem znowu na żaluzje.
Prawą rękę miałam zakrytą kołdrą nieomal po ramię.
Poczułam, jak krawędź materaca unosi się, gdy wstał z łóżka; plamy potu pod jego pachami robiły się coraz większe. Był już prawie całkiem mokry.
Spoglądał to na kontakt przy drzwiach, to na sznur od żaluzji i zdawało się, że nie potrafi się zdecydować.
Wszystko potem wydarzyło się strasznie szybko. Dotknęłam dłonią zimnego, znajomego kształtu, schwyciłam go mocno i zsunęłam się z łóżka na podłogę, pociągając za sobą kołdrę. Odciągnęłam kurek z głośnym kliknięciem; usiadłam wyprostowana, z kołdrą owiniętą dokoła bioder. Wszystko stało się jednocześnie.
Nie pamiętam, bym cokolwiek z tego zrobiła świadomie. Działałam instynktownie, jakby decyzję podjął ktoś inny. Położyłam palec na spuście; ręce trzęsły mi się tak bardzo, że lufa rewolweru podskakiwała w górę i w dół.
Nie pamiętam, kiedy wyjęłam knebel z ust.
Słyszałam tylko swój głos.
Wrzeszczałam na niego z dziką nienawiścią:
– Ty sukinsynu! Ty cholerny sukinsynu!
Broń podskakiwała w moich dłoniach, a ja krzyczałam, wyrzucając z siebie nienawiść i przerażenie; przeklinałam go tak okropnymi słowami, jakich jeszcze nigdy nie użyłam do nikogo. Krzyczałam, by zdjął maskę.
Post Mortem Page 33