Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 34
Post Mortem Page 34

by Patricia Cornwell


  Zamarł pod drugiej stronie łóżka; zdawało mi się, że obserwuję tę sytuację gdzieś z daleka. Zauważyłam, że nóż w jego dłoni to tylko zwykły składany scyzoryk.

  Wpatrywał się w rewolwer.

  – Zdejmij maskę!

  Jego ramię poruszyło się powoli i biały pasek materiału spłynął na podłogę…

  Morderca obrócił się na pięcie…

  Krzyczałam… a w tej chwili w pokoju rozległy się huki wystrzałów… szybko, jeden po drugim, a potem brzęk tłuczonego szkła… Nie wiedziałam, co się dzieje.

  To było szaleństwo. Szyba rozprysła się w drobny mak, nóż, padając na podłogę, błysnął w świetle lampy… morderca rąbnął o krawędź nocnego stolika i lecąc na ziemię, pociągnął za sobą lampę.

  W pokoju zapanowała ciemność.

  Chwilę potem od strony drzwi rozległo się pospieszne skrobanie po ścianie…

  – Gdzie się zapala światło w tym przeklętym pokoju?

  Zrobiłabym to.

  Wiem, że bym to zrobiła.

  Nigdy w życiu nie pragnęłam niczego równie mocno, jak pociągnąć za spust.

  Chciałam przestrzelić mu serce na wylot i zostawić w nim dziurę wielkości księżyca.

  Wałkowaliśmy to już po raz piąty. Marino sprzeczał się ze mną i uważał, że sprawy potoczyły się nieco inaczej, niż pamiętam.

  – Hej! W chwili gdy zobaczyłem go wchodzącego do twojego domu przez okno, śledziłem go, doktorku. Nie mógł być w twojej sypialni dłużej niż trzydzieści sekund, zanim ja tam wpadłem. I wcale nie wyciągnęłaś broni. Usiłowałaś to zrobić, stoczyłaś się z łóżka, a wtedy wszedłem i zastrzeliłem skunksa.

  Siedzieliśmy w moim biurze w mieście; był poniedziałek rano. Właściwie nie pamiętałam, co działo się przez ostatnie dwa dni. Czułam się tak, jakbym znajdowała się przez ten czas pod wodą albo na innej planecie.

  Bez względu na to, co mówił Marino, święcie wierzyłam, że mierzyłam do mordercy z rewolweru, gdy on nagle stanął w drzwiach mej sypialni i władował w drania cztery kule ze swojego magnum 357. Nie sprawdziłam mu pulsu; nie usiłowałam zatamować krwawienia. Siedziałam na podłodze, na zwiniętej kołdrze i trzymałam rewolwer na kolanach, podczas gdy łzy strumieniami ciekły mi po twarzy; dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że ruger nie był naładowany.

  Kiedy tego wieczora poszłam do sypialni, byłam tak zdenerwowana i zmęczona, że zapomniałam go naładować. Kule nadal tkwiły w pudełku w szafie z ubraniami, gdzie je schowałam, by Lucy nie mogła ich znaleźć.

  Morderca nie żył.

  Był już martwy, gdy padł na dywan koło mego łóżka.

  – Nie zdjął też maski – ciągnął Marino. – Pamięć płata dziwne figle, co? Sam ściągnąłem tę przeklętą pończochę z jego twarzy, gdy dołączyli do nas Snead i Riggy. A wtedy on już był martwy.

  Był zaledwie chłopcem.

  Chłopcem o twarzy pokrytej bliznami po trądziku i popielatoblond włosach; pod nosem miał cieniutki wąsik.

  Nigdy nie zapomnę jego oczu; okna, przez które nie widać było duszy. Były tylko pustymi oknami otwartymi na ciemność, jak te, przez które wchodził do mieszkań swych ofiar, gdy ich głosy usłyszał przez telefon.

  – Wydawało mi się, że coś powiedział – mruknęłam do Marino. – Wydawało mi się, że usłyszałam, jak coś mówi, padając na podłogę. – Po chwili wahania zapytałam: – Powiedział coś?

  – O, tak.

  – Co? – Drżącą ręką sięgnęłam do popielniczki i strzepnęłam popiół z papierosa.

  Marino uśmiechnął się złośliwie.

  – Te same ostatnie słowa, jakie zazwyczaj rejestrują czarne skrzynki samolotów, które uległy katastrofom. Te same ostatnie słowa, które wypowiada większość łajdaków. Powiedział: „O, cholera!”

  Jedna kula przebiła aortę, druga płuca. Inna przeszła przez żołądek i utknęła w kręgosłupie. Czwarta przeszła na wylot przez miękkie ciało i strzaskała szybę w moim oknie.

  Nie ja robiłam jego sekcję; raport podpisany przez jednego z moich podwładnych leżał już na moim biurku. Nie pamiętam, bym wzywała go do tej roboty, lecz musiałam to zrobić.

  Nie czytałam gazet. Nie miałam na to sił. Wystarczyły mi nagłówki wczorajszego wieczornego wydania „Timesa”. Wpadły mi w oczy, gdy wrzucałam wszystkie gazety do śmieci chwilę po tym, jak wylądowały na moim trawniku.

  DUSICIEL ZASTRZELONY PRZEZ DETEKTYWA W SYPIALNI DOKTOR KAY SCARPETTY KORONERA OKRĘGOWEGO STANU WIRGINIA

  Pięknie. Ciekawe, co też sobie ludzie pomyślą; że kto był w mojej sypialni o drugiej nad ranem, Marino czy morderca?

  Pięknie.

  Zastrzelonym psychopatą okazał się oficer łącznościowy zatrudniony przez władze miasta jakiś rok temu. Oficerowie łącznościowi w Richmond nie są nawet policjantami; to cywile. Pracował na zmianie od szóstej po południu do północy. Nazywał się Roy McCorkle, czasem przyjmował zgłoszenia 911. Czasem pracował przy rozdzielaniu zgłoszeń wozom patrolowym i dlatego Marino rozpoznał jego głos na taśmie, którą odegrałam mu przez telefon. Co prawda wtedy się do tego nie przyznał, lecz rozpoznał ten głos.

  McCorkle nie pracował w piątek wieczorem. Zadzwonił z domu, że jest chory. Nie pojawił się w pracy od czasu ukazania się artykułu napisanego przez Abby Turnbull. Jego koledzy z pracy nie mieli o nim sprecyzowanego zdania, oprócz tego, że podobały im się jego żarty i sposób przekazywania wiadomości przez radio. Lubili drażnić się z nim na temat jego częstych wycieczek do toalety, czasem nawet kilkunastu w czasie dyżuru. Za każdym razem mył twarz, ręce i szyję. Pewnego razu jeden z jego kolegów zastał go w łazience praktycznie kąpiącego się w zlewie za pomocą małej gąbki.

  W męskiej toalecie nieopodal pokoju radiowego wisiał na ścianie duży dystrybutor mydła borawash.

  McCorkle był „fajnym facetem”, lecz nikt z współpracowników nie znał go za dobrze. Założyli, że po godzinach widywał się z kobietą, „odlotowo wyglądającą blondynką” o imieniu „Christie”. Tylko że żadna Christie nie istniała; jedynymi kobietami, z jakimi widywał się po pracy, były jego ofiary. Żaden z jego kolegów nie mógł uwierzyć, że to właśnie McCorkle był Dusicielem siejącym postrach w mieście.

  Doszliśmy do wniosku, że istniało prawdopodobieństwo, iż to on zamordował owe trzy kobiety w okolicy Bostonu wiele lat temu; wtedy jeździł ogromną ciężarówką, przewożąc towary z jednego krańca Stanów Zjednoczonych na drugi. Jednym ze stałych przystanków na jego trasie był właśnie Boston, gdzie dostarczał kurczaki do fabryki przetworów mięsnych. Jednak nie istniał żaden sposób, w jaki moglibyśmy to udowodnić; prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak wiele kobiet zamordował w całym kraju. Możliwe, że dziesiątki; mógł zacząć jako podglądacz, potem przekształcić się w gwałciciela, aż wreszcie w mordercę. Nie miał żadnej przestępczej przeszłości. Największym udowodnionym mu przestępstwem było przekroczenie prędkości na autostradzie.

  Miał zaledwie dwadzieścia siedem lat.

  Według tego, co napisał w swym podaniu o pracę, gdy ubiegał się o posadę oficera łącznościowego w Departamencie Policji Richmond, pracował w różnych zawodach: jako kierowca ciężarówki, dostawca cementu w Cleveland, listonosz i dostawca kwiatów dla kwiaciarni w Filadelfii.

  Marino nie mógł go znaleźć w piątek wieczorem, ale też zbytnio nie przyłożył się do poszukiwań. Od godziny 23:30 czaił się w mroku między drzewami na mojej posiadłości i obserwował; miał na sobie ciemnogranatowy policyjny kombinezon, by wtapiać się w mroki nocy. Kiedy zobaczyłam go stojącego w otwartych drzwiach mojej sypialni z rewolwerem w dłoni, przez jedną zapierającą dech w piersi sekundę nie byłam pewna, który z nich jest policjantem, a który mordercą.

  – Widzisz – wyjaśniał mi teraz – długo zastanawiałem się nad tym, co przydarzyło się Abby Turnbull; o tym, iż prawdopodobnie to ją drań chciał zamordować, a przez pomyłkę dobrał się do jej siostry. To mnie niepokoiło. Więc zadałem sob
ie pytanie, jaka jeszcze kobieta w tym mieście może przyciągać jego uwagę. – Popatrzył na mnie z zamyślonym wyrazem twarzy.

  Kiedy pewnego wieczora Abby myślała, że ktoś ją śledzi w drodze powrotnej do domu, i zadzwoniła na policję, to McCorkle odebrał jej zgłoszenie. W ten sposób dowiedział się, gdzie Abby mieszka. Może już wtedy rozważał zamordowanie czołowej reporterki Richmond, a może nie przyszło mu to do głowy, dopóki nie odebrał jej telefonu. Nigdy się tego nie dowiemy.

  Wiedzieliśmy natomiast, że wszystkie zamordowane kobiety w przeszłości dzwoniły pod numer 911. Patty Lewis zadzwoniła na policję mniej więcej dwa tygodnie przed tym, jak została zamordowana – we czwartek, o 20:23, tuż po burzy, by zgłosić podejrzane zagęszczenie świateł samochodów na autostradzie jakąś milę od jej domu. Była dobrą obywatelką i nie chciała, by komukolwiek stała się krzywda.

  Cecile Tyler wcisnęła dziewiątkę zamiast czwórki na swoim telefonie i dodzwoniła się na policję przez przypadek.

  Ja nigdy nie dzwoniłam pod 911.

  Nie musiałam.

  Mój adres i numer domowy znajdują się w każdej książce telefonicznej, bo koroner okręgowy ma być gotowy na każde wezwanie. Rozmawiałam także z kilkoma oficerami łącznościowymi przy różnych okazjach, kiedy na przestrzeni ostatnich tygodni usiłowałam porozumieć się z Marino. Jednym z nich mógł być McCorkle. Nigdy się tego nie dowiem; nie chcę tego wiedzieć.

  – Twoje zdjęcia co jakiś czas pojawiały się w gazetach i telewizji – ciągnął Marino. – Pracowałaś nad jego ofiarami i pewnie zastanawiał się, ile wiesz na jego temat. Myślał o tobie, a mnie to bardzo niepokoiło. A potem jeszcze całe to gówno o jego metabolizmie i o tym, że znalazłaś jakiś dowód przeciwko niemu. – Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. – Wiedział, że ziemia zaczyna mu się palić pod nogami i cała sprawa zrobiła się dla niego trochę bardziej osobista. Wścibska pani doktor zaczęła podważać jego inteligencję, wątpić w jego męskość…

  Te głuche telefony, które otrzymywałam późnymi wieczorami…

  – I to go rozpaliło… Nie podobało mu się, że jakieś bezczelne babsko traktuje go jak idiotę. Więc pomyślał sobie: „Suka uważa, że jest ode mnie mądrzejsza. Już ja jej pokażę. Załatwię ją”.

  Pod fartuchem miałam na sobie gruby sweter; oba zapięłam aż po szyję, a jednak nie mogłam się rozgrzać. Przez ostatnie dwie noce spałam w pokoju Lucy. Chciałam zmienić wystrój sypialni; rozważałam sprzedaż domu.

  – Podejrzewam więc, że ten artykuł faktycznie rozzłościł sukinsyna. Benton twierdził, że to dobrze wpłynie na śledztwo… że facet będzie tak wściekły, iż przestanie uważać na to, co robi. Pamiętasz, jaki byłem wtedy wkurzony? Chcesz wiedzieć dlaczego?

  Skinęłam głową.

  – Naprawdę chcesz znać powód mojej wściekłości?

  Popatrzyłam mu w oczy; Marino był jak dziecko. Był z siebie szalenie dumny. Spodziewał się, że go pochwalę, że będę uszczęśliwiona, bo z odległości dziesięciu kroków zastrzelił człowieka uzbrojonego tylko w scyzoryk, po prostu skosił go wewnątrz mojej sypialni. Czyżby spodziewał się, że tamten rzuci nim w niego?

  – No, cóż… po pierwsze, już wtedy dostałem cynk.

  – Cynk? – spytałam. – Jaki znowu cynk?

  – Złoty Chłopiec Boltz – odparł Marino bardzo spokojnie, strząsając popiół z papierosa. – Był na tyle wspaniałomyślny, że podzielił się ze mną czymś, na krótko przed tym, jak wyfrunął z miasta. Powiedział mi, że martwi się o ciebie.

  – O mnie? – wypaliłam ze zdumieniem.

  – Powiedział, że gdy pewnego dnia wpadł do ciebie późnym wieczorem, zauważył w okolicy dziwny samochód. Martwił się, że może ktoś cię śledzi, może zabójca…

  – To była Abby! – wtrąciłam zaskoczona. – Przyjechała, by się ze mną zobaczyć, zadać mi kilka pytań, lecz gdy zobaczyła samochód Boltza, spanikowała i odjechała…

  Przez moment Marino miał zdumioną minę, a potem wzruszył ramionami.

  – No, tak… w każdym razie dobrze, że zwrócił na to uwagę, nie?

  Nic nie odpowiedziałam; zbierało mi się na płacz.

  – Wystarczyło, bym zaczął się bać. W rzeczy samej już od dłuższego czasu obserwowałem twój dom. A gdy pojawił się ten artykuł o DNA, pomyślałem sobie „Teraz to już świr całkiem oszaleje i wszystko może się skupić na naszym doktorku. Ta historia nie podkusi go do włamania się do komputera, lecz prosto do jej domu”.

  – Miałeś rację – odparłam, odkaszlnąwszy cicho.

  – A pewnie, że miałem rację.

  Marino nie musiał go zabijać, ale nikt się nigdy o tym nie dowie. To zostanie naszą tajemnicą; nigdy nikomu o tym nie powiem. I nie żałuję, że to zrobił. Sama bym tak postąpiła; niedobrze robiło mi się na myśl, że gdybym spróbowała, zawiodłabym – rewolwer nie był naładowany. Klik. Tylko tyle. Było mi niedobrze, bo sama nie potrafiłam się obronić, a nie chciałam być wdzięczna Marino za uratowanie mi życia.

  Gadał i gadał; nie mógł skończyć, a we mnie zaczęła się gotować dawna złość.

  I wtedy, nagle, do pokoju wszedł Wingo.

  – Och. – Z dłońmi wsadzonymi w kieszenie spojrzał niepewnie na Marino, który przyglądał mu się z jawną irytacją. – Przepraszam, pani doktor… wiem, że to nie jest najodpowiedniejszy moment. Chodzi mi o to, że wiem, iż musi być pani nadal zdenerwowana…

  – Wcale nie jestem zdenerwowana!

  Oczy mu się rozszerzyły i cofnął się nieco.

  Zniżyłam głos i dodałam:

  – Przepraszam, Wingo. Tak, jestem zdenerwowana i zmęczona. Nie jestem sobą. Co cię trapi?

  Sięgnął do kieszeni błękitnych spodni i wyciągnął z nich plastikową torebkę; w środku znajdował się pet od papierosa marki Benson and Hedges 100.

  Położył ją delikatnie przede mną; spojrzałam mu w oczy, nic nie rozumiejąc. Czekałam.

  – Pamięta pani, jak pytałem, czy komisarz pali papierosy? – Skinęłam głową; Marino rozglądał się dokoła ze śmiertelnie znużoną miną. – Widzi pani, mam takiego przyjaciela… Patricka. Pracuje w dziale księgowości, po drugiej stronie ulicy, w tym samym biurowcu co Amburgey. No, cóż… – Zarumienił się lekko. – Czasem spotykamy się z Patrickiem w porze lunchu i jedziemy coś zjeść. Ma przydzielone miejsce na parkingu nieopodal komisarza… dosłownie dwa samochody dalej. I często go tam widujemy…

  – Widujecie? – powtórzyłam, nic nie rozumiejąc. – Jak to?

  Wingo nachylił się ku mnie i wyznał szeptem:

  – Widujemy, jak siedzi w swoim samochodzie i pali papierosy. – Znowu się wyprostował. – Przysięgam, doktor Scarpetta. Przed południem i zaraz po lunchu… nieraz. Często po posiłku siedzimy w samochodzie Patricka, rozmawiamy i słuchamy muzyki… Nieraz widzieliśmy, jak Amburgey wsiada do tej swojej czarnej bryki i zapala papierosa. Nawet nie używa popielniczki, bo nie chce, by ktokolwiek się dowiedział. Cały czas rozgląda się dokoła, a potem wyrzuca peta przez okno i idzie z powrotem do pracy, psikając sobie w usta specjalnym dezodorantem…

  Wingo przyglądał mi się z niedowierzaniem.

  Śmiałam się tak mocno, że łzy leciały mi z oczu; to chyba była histeria, gdyż nie mogłam przestać. Uderzałam dłonią o blat stołu i wycierałam policzki. Jestem pewna, że słyszeli mnie nawet pracownicy na dole w kostnicy.

  Wingo także zaczął się śmiać.

  Marino przyglądał się nam tak, jakbyśmy byli parą imbecyli; chwilę później walczył z uśmiechem, a potem dławił się papierosem i śmiał głośno.

  Wingo wreszcie się uspokoił.

  – Chodzi o to, doktor Scarpetta – ciągnął – chodzi o to, że jakiś czas temu specjalnie czekałem, aż Amburgey skończy palić i wróci do budynku, po czym wyskoczyłem z samochodu i zebrałem niedopałek z chodnika. Poszedłem z nim prosto do Betty, by przeprowadziła testy serologiczne.

  – Co takiego? – Aż sapnęłam ze zdumienia. – Zabrałeś peta do Betty
? To właśnie dałeś jej tamtego dnia? Ale po co? Chciałeś przetestować jego ślinę? Po co?

  – Żeby dowiedzieć się, jaką ma grupę krwi. Wyszło, że AB, doktor Scarpetta.

  – O mój Boże.

  A więc to było aż takie proste. Grupa krwi na wymazach źle oznakowanego PERK-u, który Wingo znalazł na dnie lodówki, była właśnie AB.

  AB jest wyjątkowo rzadko spotykaną grupą; ma ją zaledwie cztery procent populacji.

  – Dużo myślałem na jego temat – wyjaśnił Wingo. – Wiem, jak bardzo on pani… hm… nienawidzi. Zawsze bardzo mnie boli, że on panią tak źle traktuje. Więc spytałem Freda…

  – Strażnika?

  – Tak; spytałem go, czy przypadkiem kogoś nie widział. No, rozumie pani… czy nie widział nikogo niepowołanego wchodzącego do kostnicy. A on mi na to, że widział jakiegoś gościa w poniedziałkowy wieczór. Fred robił obchód i zatrzymał się, by skorzystać z toalety znajdującej się na dole, obok sali autopsyjnej. Wychodził właśnie w chwili, gdy tamten biały gość wchodził. Fred powiedział, że tamten niósł coś w rękach, jakieś papiery… paczkę czy coś w tym rodzaju.

  – Amburgey? To był Amburgey?

  – Fred nie wiedział; mówi, że wszyscy biali wyglądają dla niego tak samo. Ale tego akurat zapamiętał, bo miał na palcu duży srebrny pierścień z niebieskim kamieniem. Starszy facet, chudy, prawie łysy.

  – Więc może Amburgey wszedł do kibla, zrobił sobie wymazy… – odezwał się Marino.

  – Wszystkie pochodziły z ust – przypomniałam sobie słowa Betty. – Nie miały w sobie ciałek Barra ani chromosomów Y… Mówiąc krótko, męskie.

  – Uwielbiam, gdy tak mówisz. – Marino wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Więc Amburgey robi sobie w kiblu wymazy z ust, wkłada do folderu z PERK-iem, nakleja etykietkę…

  – Etykietkę, którą musiał wcześniej zwinąć z akt sprawy Lori Petersen – znowu mu przerwałam, tym razem z niedowierzaniem.

  – Potem wszystko wkłada do twojej lodówki, by wyglądało na to, że spieprzyłaś sprawę. Do diabła, możliwe, że to on włamał się do twojego komputera. Nie do wiary! – Marino znowu się roześmiał. – Udupimy drania! Czyż to nie piękne?

 

‹ Prev