by Laura Kneidl
– Napiwek. – Mama prawie wypluła z siebie to słowo. – Ten rodzaj „napiwków” możesz
sobie darować, Michaello. Już rozmawialiśmy na ten temat, czy może zapomniałaś?
– Nie, ale naprawdę chciałam… – Podniosłam torebkę, żeby znowu wyjąć z niej
pieniądze.
Ale mama już była przy Julianie. Jej pomalowane na czerwono usta wykrzywiał
uśmieszek, jakim częstowała tylko adwokatów stojących po przeciwnej stronie.
Czułam, że Julian spiął się cały, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Spoglądał na
mamę obojętnym wzrokiem, a jej się to wyraźnie nie podobało.
– A pan… jest pan zwolniony. Niech pan się wynosi.
Wzięłam głęboki oddech.
– Mamo! Nie możesz go tak po prostu zwolnić!
– Mogę. I zrobię to – powiedziała krótko. – Cokolwiek tu robiliście, nie płacimy tym
ludziom za to, żeby chowali się z tobą w szafie. Powinien być tam i nas obsługiwać.
– To nie był jego pomysł. Ja…
– Daj spokój, Micah – przerwał mi Julian. Z obojętną miną oddał mi notes i zrobił krok
w tył.
Serce mi się ścisnęło. Pomyślałam o Laurensie. Czy Julian będzie mógł go teraz
utrzymać?
Przeszedł koło mamy, kiedy ta nagle wyciągnęła rękę do przodu. Złapała go za ramię
i nachyliła się ku niemu, pociągając nosem.
– Pił pan alkohol?
– Ja… Tak – przyznał Julian przygaszonym tonem. – Pół kieliszka.
Mama z odrazą pokręciła głową, choć sama wypiła już ze cztery kieliszki szampana.
– Zgłoszę to pańskiemu szefowi. Załatwię pana tak, że już nigdy nie dostanie pan w tym
mieście pracy w kateringu.
Julian zacisnął zęby i zwinął dłonie w pięści.
Chciałam mu pomóc, ale znałam mamę. Była nieprzejednana, miała żelazną wolę
i realizowała postanowienia, co sprawiało, że była znakomitą adwokatką. Wszystko, co
powiedziałabym w obronie Juliana, obróciłoby się przeciwko niemu. Mogłam tylko milczeć
i mieć nadzieję, że mama zajmie się pracą i zapomni na niego donieść.
Julian odwrócił się i wyszedł z garderoby, nie patrząc na mnie. Nie mogłam mieć mu tego
za złe. To ja wplątałam go w kłopoty, on nawet nie zdążył wziąć ode mnie obiecanych pieniędzy.
Przypuszczalnie już teraz żałował swojej fałszywej skromności.
Ze ściśniętym żołądkiem patrzyłam w milczeniu, jak idzie do kuchni po swoje rzeczy.
Pewnie wyjdzie drzwiami dla służby i już więcej go nie zobaczę.
– Idziesz ze mną! – powiedziała mama ostrym tonem. To nie było pytanie, to był rozkaz.
Zapraszającym gestem otworzyła drzwi. I tak jak w ostatnich tygodniach ugryzłam się w język
i posłuchałam jej. Dla Adriana.
Odwiesiłam torebkę i ruszyłam z mamą w kierunku salonu. Szła tuż za mną, jakby chciała
się upewnić, że nie pobiegnę za Julianem, i przez cały czas czułam na plecach jej pełen wyrzutu
wzrok.
Rozdział 2
Dwa miesiące później
Odeszłam krok do tyłu i spojrzałam na swoje dzieło: twierdza zbudowana z kartonów po
przeprowadzce. Sięgała aż do sufitu mojego nowego mieszkania, a przez otwór z prawej strony
można było wpełznąć do środka. Poświęciłam trzy godziny z życia, żeby to zbudować i byłam
spocona od układania pudeł, ale było warto.
Wytarłam czoło ręką, a potem wyciągnęłam telefon i pstryknęłam kilka zdjęć, żeby
wysłać je Adrianowi. Moje wiadomości najwyraźniej docierały do niego, ale nie wiedziałam, czy
je czyta, bo nigdy nie dostawałam odpowiedzi. Mimo to podtrzymywałam tę jednostronną
korespondencję. Pisząc do brata, miałam poczucie, że jestem nadal częścią jego życia, choć nie
widzieliśmy się od trzech miesięcy. Tęskniłam za nim i coraz bardziej się o niego martwiłam,
choć zdaje się, że byłam w tym odosobniona. Rodzice zajmowali się codziennymi sprawami, tak
jakby nigdy nie mieli syna. Inni też tak naprawdę się nim nie interesowali. Kilka tygodni temu
próbowałam zamieścić ogłoszenie o zaginięciu, ale na próżno. Policja nie chciała się na to
zgodzić. Adrian był zdrowym psychicznie, dorosłym mężczyzną. Spakował swoje rzeczy
i odszedł z własnej woli, przynajmniej w jakimś stopniu. Według nich nie stało się nic, co
mogłoby budzić obawy lub byłoby sprzeczne z prawem.
Potrząsnęłam głową i odepchnęłam od siebie wspomnienie, które znowu mogłoby mnie
wpędzić we wściekłość; uczucie, którego ostatnio często doświadczałam wobec rodziców. Tym
bardziej więc uszczęśliwiła mnie ta wyprowadzka. Szukanie własnego lokum trwało dłużej, niż
myślałam, ale od dziś oficjalnie byłam właścicielką mieszkania na Copper Avenue –
sfinansowanego przez rodziców. Nigdy nie odkładałam pieniędzy. Nie było takiej potrzeby.
Przed historią z Adrianem nigdy bym nie pomyślała, że pewnego dnia nie będę już chciała żyć za
pieniądze mojej rodziny.
Finansowa zależność miała jednak też dobrą stronę: ja i rodzice musieliśmy ze sobą
rozmawiać. Choć nie miałam o nich najlepszego zdania, kochałam ich i miałam nadzieję, że
pewnego dnia nasza rodzina znów będzie razem. Nie miałam pojęcia, czy to w ogóle jest
możliwe, czy to tylko moje pobożne życzenie, ale musiałam przynajmniej spróbować. A to się
uda tylko wtedy, gdy zostaniemy w kontakcie. Byłam łącznikiem między rodzicami a Adrianem
– musiałam tylko go znaleźć.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na zdjęcia, które wysłałam Adrianowi i już miałam zamiar
schować telefon z powrotem do kieszeni, gdy zaczął dzwonić. Poczułam mieszankę strachu
i nadziei. To przecież nie mógł być przypadek. Drżącą dłonią podniosłam telefon i spojrzałam na
wyświetlacz. I w tym samym momencie zobaczyłam z żalem, że to nie Adrian dzwoni. Ale też
nie miałam pewności, że to nie on.
Nieznany numer.
Szybko przejechałam kciukiem po ekranie, zanim osoba po drugiej stronie przerwie
połączenie.
– Halo?
– Dzień dobry, czy rozmawiam z Micah Owens? – zapytał obcy niski głos.
Opuściłam ramiona z poczuciem zawodu.
– Tak, to ja.
– Mówi Patrick Walsh, kierownik Rainpride Center. Rozmawialiśmy trzy tygodnie temu,
kiedy przez moją instytucję szukałaś brata.
– Tak, pamiętam.
Jak mogłabym zapomnieć?
Kiedy policja nie zgodziła się na przyjęcie zgłoszenia o zaginięciu, rozpoczęłam
poszukiwania na własną rękę. Obleciałam wszystkie znane mi miejsca spotkań osób LGBTQ
w mieście, od poradni po nocne kluby, i specjalnie dla tych ostatnich wyrobiłam sobie fałszywy
dowód. Gdyby rodzice się o tym dowiedzieli, zabiliby mnie. Ale warto było zaryzykować.
– Ma pan jakieś wieści? – zapytałam bez wielkich nadziei. Ton pana Walsha nie
wskazywał na dobre wiadomości.
Westchnął.
– Niestety nie. Rozpytywałem wszędzie i powiadomiłem współpracowników o twoim
bracie, ale nie zgłosił się do nas. – Pan Walsh zamilkł na chwilę. Jesteś pewna, że on nadal jest
w mieście?
Nie.
– Tak – powiedziałam z uporem. Nie chciałam nawet myśleć o tym, że Adrian zdobył
skądś pieniądze i wyjechał z Mayfield.
W takim wypadku szanse na odnalezienie go byłyby
marne. A jeśli wyjechał nie tylko z Mayfield, ale i z Waszyngtonu? Albo w ogóle ze Stanów?
Może pojechał do Kanady. Na samą myśl o tym zmiękły mi nogi. Wolną ręką oparłam się o moją
nową fortecę.
– Byłaś już na policji? – zapytał pan Walsh.
Kiwnęłam głową, ale zaraz zorientowałam się, że on tego nie widzi.
– Tak, byłam. Nie mogą mi pomóc.
– Przykro mi. – W jego słowach słychać było prawdziwy żal. – Mam nadzieję, że
znajdziesz brata. Ma szczęście, że jesteś jego siostrą.
– Naprawdę? – Czasami nie byłam pewna, czy na pewno zawsze byłam dla niego taką
siostrą, jaką powinnam być. Na pewno coś zrobiłam źle. Gdyby było inaczej, dlaczego uciekałby
przede mną tak jak przed rodzicami? Ta myśl za każdym razem boleśnie mnie dotykała. –
Dziękuję za pomoc, panie Walsh.
– Nie ma o czym mówić. Gdy się czegoś dowiem, dam znać.
– Dziękuję – powtórzyłam i zakończyłam rozmowę.
Powoli opuściłam rękę z telefonem, miałam zesztywniałe z napięcia palce, i spojrzałam
na tapetę na wyświetlaczu. Na zdjęciu był Adrian, rodzice i ja na pokładzie łodzi, wszyscy
opatuleni w grube kurtki, podczas rejsu przez lodowy krajobraz Grenlandii. Wybrałam to zdjęcie
ze względu ma niesamowite lodowce w tle, ale dziś przypomniało mi tylko o tym, co utraciłam,
a co znowu chciałabym mieć.
Wsunęłam telefon do kieszeni spodni i wyciągnęłam laptop z walizki, do której
spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, tak, by mimo przeprowadzki mieć je w każdej chwili pod
ręką. Oprócz Macbooka było tam kilka ubrań i kosmetyczka oraz tablet graficzny, pięć
komiksów i dwa notesy mojej ulubionej marki. W jednym zostało tylko pięć wolnych kartek,
drugi był jeszcze czysty. Nie mogłam się już doczekać, kiedy będę go zapełniać przemyśleniami
i pomysłami na Albtraumlady.
Z laptopem w ręce obeszłam twierdzę i usiadłam na jednym z kartonów tworzących
wejście. Załadowałam stronę Rainpride Center i przywitało mnie zdjęcie uśmiechniętego pana
Welsha. Zdaje się, że miało już kilka lat. Obok znajdował się krótki tekst, w którym opowiadał
o swoich osobistych doświadczeniach i decyzji o założeniu Rainpride Center. Przeczytałam to
i kliknęłam w zakładkę „Datki”. Przebiegłam wzrokiem informację o tym, na co przeznaczane są
darowizny i przeszłam do tego, co mnie interesowało: Proszę wybrać sumę. Wpisałam
czterocyfrową kwotę, kliknęłam przycisk „Dalej” i podałam numer i kod mojej karty kredytowej.
Miałam ją, odkąd skończyłam dziesięć lat. Rodzice co miesiąc ją zasilali.
– Państwo Owens, dziękujemy za datek – zaszczebiotałam. Skoro nie mają w sobie tyle
przyzwoitości, by zająć się własnym synem, to niech przynajmniej ich pieniądze pomogą innym
młodym ludziom, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji.
Otworzyłam Messengera i wysłałam wiadomość do mojej najlepszej przyjaciółki Lilly.
Kolacja?
Nie musiałam długo czekać na odpowiedź.
Lilly: Nie mam czasu. Mam randkę na Skype z Tannerem.
Ja: Jutro. B&B?
Lilly: Chętnie.
Ja: O 16.00?
Lilly: O 17.00. Wcześniej mam jeszcze wspólną naukę.
Ja: Świetnie. Cieszę się!
Lilly: Ja też. Do jutra!
Ja: Do jutra! Powodzenia!!!
Lilly: Dzięki <3
Uśmiechnęłam się, byłam dumna z mojej najlepszej przyjaciółki. Lilly była
najodważniejszą, najambitniejszą i najukochańszą osobą, jaką znałam, i już nie mogłam się
doczekać, by za kilka miesięcy zobaczyć ją w todze i razem z nią przeżywać zakończenie liceum;
i, o ile ją znałam – prawdopodobnie otrzyma dyplom z wyróżnieniem.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Ze zdziwieniem oderwałam wzrok od laptopa. To chyba
jakiś sąsiad przyszedł się przedstawić. Tylko rodzice i Lilly znali ten adres.
Zamknęłam laptop i odłożyłam go na bok, a potem podeszłam do drzwi. Szybko
poprawiłam T-shirt z Wonder Woman, kupiony na ostatnim konwencie komiksowym,
i przejechałam palcami po włosach. W mieszkaniu jeszcze nie było lustra, ale może to lepiej, bo
mogłam sobie wyobrażać, że nie wyglądałam tak niechlujnie, jak się czułam. Otworzyłam drzwi,
przygotowana na przyjazne sąsiedzkie „Dobry wieczór”, ale gdy zobaczyłam, kto przyszedł
z wizytą, stanęłam jak wryta.
Przed drzwiami stali młoda kobieta i mężczyzna. Nie mogli bardziej się od siebie różnić:
ona była niska i drobna, miała rude włosy i skórę tak jasną, że miałam ochotę zaproponować jej
trochę mojego kremu z filtrem. Chłopak natomiast był czarny, wyższy od niej o jakieś dwie
głowy, miał szerokie ramiona i ciemne oczy, którymi z ciekawością mi się przyglądał. Ale to nie
fizyczne różnice między nimi sprawiły, że zdębiałam, tylko to, co ich łączyło: oboje byli
przebrani za elfy.
Uśmiechali się do mnie, widocznie rozbawieni moim zdziwieniem.
Powoli odzyskiwałam mowę.
– Cześć, Tauriel, cześć... – Zamilkłam, bo nie mogłam sobie przypomnieć żadnej czarnej
postaci z Władcy pierścieni. Czy w ogóle jakaś była? Minęło kilka lat, od kiedy ostatni raz
oglądałam ten film. – ...nie-Tauriel – skończyłam zdanie i uśmiechnęłam się przepraszająco.
– W porządku. To Tolkien coś sknocił, nie ty – powiedział chłopak i nerwowo dotknął
spiczastych uszu. Miał na sobie kostium z brązowej skóry, przypominający wojskowy mundur,
z licznymi sprzączkami i paskami, do których przytwierdził rozmaite rodzaje broni. Byłam
pewna, że nie jest prawdziwa, chociaż tak wyglądała.
– Jego pech. Wyglądasz świetnie. – Spojrzałam na jego towarzyszkę i natychmiast się
poprawiłam. – Oboje wyglądacie fantastycznie.
Dziewczyna miała na sobie sukienkę z zielonej bawełny, na przedramionach ciemne
skórzane mankiety, a przy biodrze kołczan ze strzałami. Brakowało tylko łuku.
– Dzięki, jesteś bardzo miła. – Zrobiła ukłon pasujący do jej średniowiecznego kostiumu.
– Ty musisz być Michaella, przynajmniej tak jest napisane na dole przy domofonie.
– Micah. Tylko rodzice mówią do mnie Michaella.
– Okej, a więc Micah. Ja jestem Cassie, a to – wskazała na chłopaka – jest Auri.
– Auri? – zapytałam, unosząc brew, choć byłam pewna, że się nie przesłyszałam. Miło
brzmiące imię w ogóle nie pasowało do osoby, która stała przede mną. Chłopak był ogromny
i sądząc po jego potężnych ramionach, na siłowni podnosił na dzień dobry ciężar równy mojej
wadze.
– Właściwie Maurice, ale Auri też może być.
– Auri to piękne imię – rzuciła Cassie i spojrzała na chłopaka wielkimi zielonymi oczami.
Stali tak blisko siebie, że Cassie prawie ciągle musiała zadzierać głowę. Na pewno przy tak dużej
różnicy wzrostu całowanie się na stojąco nie było łatwe.
Auri uśmiechnął się do niej z góry.
– Musisz tak mówić, w końcu to ty je wymyśliłaś.
– Patrick Rothfuss je wymyślił – powiedziała stanowczo i wyjaśniła mi: – Auri jest
bohaterem Imienia wiatru, naszej ulubionej książki. Znasz ją?
Potrząsnęłam głową.
&nb
sp; – Nie, niestety nie.
– Mogę ci pożyczyć moje jubileuszowe wydanie z ilustracjami, jeśli obiecasz, że nie
będziesz zaginała rogów. – Rzuciła Auriemu karcące spojrzenie.
– Nigdy w życiu bym tego nie zrobiła – odpowiedziałam bezzwłocznie. Nie byłam
wprawdzie zapaloną czytelniczką, zwłaszcza książek, ale bardzo dbałam o swoje komiksy
i byłam bliska ataku serca, kiedy przez nieuwagę naddarłam kartkę w jednym z notesów albo
szkicowników.
– Sama tu mieszkasz? – zapytał Auri i wychylił się z ciekawością. Był na tyle wysoki, że
swobodnie zajrzał do mieszkania ponad moją głową. Nie było tam za dużo do oglądania,
pomijając moją twierdzę, pudła z meblami i owiniętą w folię sofę.
– Tak – odpowiedziałam i zmieniłam temat, zanim zdążył zapytać, skąd wzięłam na to
kasę. Pieniądze rodziców nigdy dotąd nie były dla mnie problemem, ale w tym momencie
wstydziłam się ich, być może dlatego, że jakaś część mnie wiedziała, że nie powinnam brać od
nich kart kredytowych i czeków, jednocześnie skrycie odczuwając wobec nich odrazę za to, co