Someone new

Home > Other > Someone new > Page 4
Someone new Page 4

by Laura Kneidl


  zrobili z Adrianem.

  – Studiujecie?

  Cassie przytaknęła.

  – Literaturoznawstwo, trzeci semestr.

  – Grafikę – powiedział Auri. – I sport.

  – Piłkę nożną?

  Uśmiechnął się.

  – Tak, mam stypendium.

  – Chwalipięta – mruknęła Cassie, za co dostała od Auriego lekkiego kuksańca w bok. –

  A ty?

  – Prawo – odparłam, próbując nie mówić tego zbyt zgorzkniałym głosem.

  Pierwszy tydzień na uczelni już minął i zaczęły się zajęcia. Po pierwszym dniu przyszła

  mi do głowy szalona myśl, że może nie będzie tak źle, jak myślałam. Ale już drugiego dnia

  zmieniłam zdanie. Nienawidziłam tego. Nienawidziłam każdej minuty. Nienawidziłam każdego

  słowa wypowiedzianego przez profesorów. I nienawidziłam amerykańskiego systemu prawnego.

  Znosiłam to tylko dzięki mojej koleżance Alizie.

  – Na którym semestrze jesteś? – zapytał Auri.

  – Na pierwszym.

  Cassie klasnęła w dłonie.

  – O, pierwszak. Mogę cię oprowadzić po mieście.

  Uśmiechnęłam się.

  – Miło z twojej strony, ale jestem z Mayfield.

  – Aha. – Spojrzała na mnie ze zdumieniem. – Rozumiem. Pomyślałam tak, bo masz

  własne mieszkanie.

  – Tak... nie. Po prostu chciałam wyprowadzić się od rodziców. – Gdyby nie ta historia

  z Adrianem, prawdopodobnie nadal bym z nimi mieszkała. Albo i nie, bo gdyby Adrian został

  w domu, to pewnie razem z nim poszłabym na Yale, a nie została sama na studiach w MFC. –

  Skąd… – zamilkłam, kiedy nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Wstrzymując oddech, nasłuchiwałam

  odgłosów drapania, dobiegających z sąsiedniego mieszkania. Towarzyszyło im żałosne

  miauczenie.

  – O, chyba ktoś jest głodny – zauważył Auri.

  – Mieliśmy go nakarmić dwie godziny temu.

  – To wasz kot? – zapytałam ucieszona. – Zdaje się, że trafiłam na właściwych sąsiadów.

  Wprawdzie mogłabym mieć teraz własne zwierzątko, ale nie chciałam robić wszystkiego naraz.

  Najpierw się zaaklimatyzuję i zaliczę pierwszy semestr.

  Cassie wyjęła strzałę z kołczanu, a potem zaczęła w nim szukać kluczy.

  – Laurence jest kotem naszego współlokatora, ale on w soboty zawsze pracuje do późna,

  więc my się nim zajmujemy.

  Ze zdumieniem spojrzałam na Cassie.

  – Co powiedziałaś? Jak nazywa się ten kot?

  – Laurence – roześmiała się. – Wiem, że to trochę dziwne imię dla kotka.

  Kiwnęłam głową, ale w myślach byłam już krok dalej. To nie mógł być przypadek.

  Wykluczone. Ile kotów o imieniu Laurence mogło być w Mayfield? Niewiele, a to by znaczyło,

  że kelner z przyjęcia moich rodziców był współlokatorem Cassie i Auriego. Julian. Czy nie

  wspominał o Cassie? Nie byłam pewna, ale tak czy inaczej nie oczekiwałam, że jeszcze kiedyś

  go zobaczę. Po tym wieczorze sprzed dwóch miesięcy ciągle o nim myślałam, i nie chodziło

  tylko o moje wyrzuty sumienia. Skoro jednak tutaj mieszkał, to znaczy, że dostałam drugą

  szansę. Mogę naprawić to, co zepsułam.

  – Wasz współlokator nie nazywa się przypadkiem Julian? – zapytałam, próbując ukryć

  ekscytację.

  Cassie zmarszczyła czoło.

  – Tak, Julian Brook. Znacie się?

  – Można tak powiedzieć – odparłam z zakłopotaniem. Zastanawiałam się, czy opowiadał

  im o mnie. Czy słyszeli już o aroganckiej dziewczynie, przez którą wyleciał z pracy? A może tę

  część wieczoru puścił w niepamięć? – Poznaliśmy się na imprezie.

  Brwi Auriego powędrowały w górę.

  – Naprawdę? – W jego głosie słychać było zdziwienie.

  – Tak.

  Spojrzeli na siebie znacząco. Trwało to kilka sekund, po czym Cassie odwróciła się do

  mnie, nadal trzymając strzałę w dłoni.

  – Co to była za impreza?

  – Nudna – odpowiedziałam ostrożnie. – Pracował tam.

  – Aaaaa. – Na twarzy Cassie pojawiło się zrozumienie. – Wszystko jasne.

  – Co jest jasne?

  Auri prychnął.

  – Julian nigdy nie poszedłby na imprezę z własnej woli.

  – Nigdy? – zapytałam ze zdumieniem.

  Cassie potrząsnęła głową.

  – Za nic.

  – Ten chłopak jest prawdziwym pracoholikiem – wyjaśnił Auri i skrzyżował ręce. –

  Ciągle mówię, że powinien trochę odpuścić, ale kiedy nie jest na uczelni, idzie do jednej ze

  swoich stu tysięcy prac.

  Stu tysięcy prac. A przeze mnie stracił jeszcze siedemdziesiąt pięć dolarów od moich

  rodziców.

  – Teraz też pracuje jako kelner? – zapytałam z nieśmiałą nadzieją. Był sobotni wieczór,

  idealny czas na pracę w kateringu. Może mama naprawdę zapomniała naskarżyć na niego

  szefowi.

  Cassie zastanowiła się przez chwilę, ściągając usta.

  – Nie jestem pewna.

  – Nie, nie pracuje – powiedział Auri. – Przecież pan Gordon go wyrzucił. Nie pamiętasz?

  Dlatego nie przynosi już wałówki do domu.

  – Wałówki, z której nic nigdy dla mnie nie zostawało.

  – Mówiłaś, że tego nie lubisz.

  – Nie chciałam jeść surowych ryb, ale inne rzeczy tak.

  – Och, więc chyba źle cię zrozumiałem.

  Cassie przewróciła oczami.

  – Oczywiście, że źle.

  Zabawnie było przysłuchiwać się ich czułym sprzeczkom, ale powoli zaczęłam myśleć, że

  nie znali Juliana zbyt dobrze. Jak można nie wiedzieć albo wnioskować tylko na podstawie

  brakujących resztek jedzenia, czy współlokator został zwolniony czy nie? Gnębiące mnie

  wyrzuty sumienia nie stały się przez to ani trochę mniejsze, ale kot Juliana nie powinien dłużej

  chodzić głodny. Przez cały czas drapał drzwi.

  – Lepiej idźcie nakarmić Laurence’a.

  – O Boże, racja.

  Cassie szybko włożyła strzałę do kołczanu i zaczęła obracać w palcach breloczek, na

  którym wisiał przynajmniej z tuzin kluczy.

  – Jesteśmy fatalnymi opiekunami kotów – stwierdził Auri i pociągnął w stronę drzwi

  Cassie, nadal próbującą odnaleźć właściwy klucz.

  – Byłoby inaczej, gdyby to był nasz kot.

  – Nie mielibyśmy kota, tylko psa.

  Cassie nic na to nie odpowiedziała, jeszcze raz odwróciła się w moją stronę.

  – Miło było cię poznać, Micah. Na pewno wkrótce znowu się zobaczymy.

  – Na pewno. Mnie też było miło.

  Pomachałam im na pożegnanie. Wcisnęli się do mieszkania przez lekko tylko uchylone

  drzwi, by nie wypuścić kota na korytarz.

  Stałam jeszcze przez chwilę i gapiłam się na ich zamknięte drzwi. Julian Brook. Kto by

  pomyślał?

  Rozdział 3

  – Nareszcie!

  Lilly zeskoczyła z krzesła, kiedy z piętnastominutowym opóźnieniem weszłam do Beans

  & Bread, naszej ulubionej kawiarni od czasów szkoły średniej.

  Przypadkowo odkryłyśmy ją lata temu, kiedy zaniosłam kilka moich rzeczy do second

  handu obok. Second handu już nie ma, zamiast niego tę dziwną kawiarnię otaczają dziś sklep

  erotyczny z zasłoniętymi szybami i studio manicure z nerwowo migającymi światłami na

  wystawie.

  – Przepr
aszam, były korki.

  Objęłam Lilly, a potem nachyliłam się nad Lincolnem i cmoknęłam go w jasnobrązowe

  włosy. Podniósł głowę i uśmiechnął się do mnie.

  – Micah!

  – Jak żyjesz, wielki facecie?

  – Mama powiedziała, żebym namalował dla ciebie obrazek.

  Lincoln sięgnął po kartkę leżącą na krzesełku dla dziecka i uniósł ją z dumą.

  Na obrazku było… Nie miałam pojęcia co to miało być. Lew? Eksplodujący obcy?

  Abstrakcyjna wizja wszechświata? Nie byłam pewna, mimo to uśmiechnęłam się i pochwaliłam

  Lincolna.

  Jego oczy jeszcze bardziej się roziskrzyły i znowu zabrał się do pracy. Z pasją mazał

  kredką po papierze.

  Pytająco spojrzałam na Lilly.

  Moja najlepsza przyjaciółka fizycznie była zupełnie inna niż ja. Miała niebieskie oczy

  i blond włosy, które dzięki zabiegowi Brasilian Blowout gładko opadały jej na plecy. Zupełnie

  inaczej niż moje niesforne kosmyki, które nigdy nie wyglądały tak, jak chciałam. Przede

  wszystkim grzywka była trudna do okiełznania i codziennie rano od nowa musiałam walczyć

  z nią za pomocą prostownicy.

  Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.

  Odetchnęłam z ulgą, że nawet mama Linka nie wie, co przedstawia rysunek, usiadłam

  i wyjęłam kartę ze stojaka. Zrobiłam to z przyzwyczajenia, bo u Ricka zawsze zamawiałam to

  samo.

  – Nigdy nie zgadniesz, kto mieszka w mieszkaniu obok.

  – Nick Robinson!

  – Jasne, a na dole rezyduje Keiynan Lonsdale – prychnęłam.

  – Szkoda. Mogłoby tak być.

  – Oczywiście – przytaknęłam, jakby naprawdę było możliwe, by aktor z filmu Twój

  Simon był moim sąsiadem. – Mała podpowiedź: to nie jest nikt sławny.

  – Hmmm. – Lilly z namysłem stukała palcem o brodę. – Alexandra Courtin?

  Alex przez kilka lat chodziła do tej samej drogiej prywatnej szkoły co ja i Lilly, dopóki jej

  ojciec nie został zatrzymany za pranie brudnych pieniędzy i rodzina nie straciła całego majątku.

  Potem gdzieś zniknęli. Tak naprawdę nie wyjechali z Mayfield, tylko zostali wykluczeni

  z kręgów samozwańczej high society.

  Potrząsnęłam głową.

  – Nie, nie Alex. Powiem ci: Julian Brook.

  Lilly zmarszczyła czoło.

  – Kto?

  Odłożyłam kartę na stojak.

  – Julian. Ten kelner.

  – Aha. Ten, którego kazałaś zwolnić? – zapytała Lilly, jednocześnie sięgając do torebki

  po chusteczkę higieniczną, żeby wytrzeć Lincolnowi nos.

  – Nie kazałam go zwolnić. Splot niesprzyjających okoliczności doprowadził do tego, że

  mama go wyrzuciła – powiedziałam, ale natychmiast powróciło poczucie winy i przypomniałam

  sobie, jak Julian odwraca się ode mnie z zimną zaciętą miną.

  – Co powiedział na twój widok?

  – Nic, jeszcze się nie widzieliśmy. – Złapałam kredkę, która staczała się ze stołu

  i podałam ją Linkowi. Natychmiast zaczął rysować fioletowe kreski na eksplodującym

  obcym/lwie. – Wczoraj przed moimi drzwiami stanęli jego współlokatorzy, więc odnalazłam go

  przypadkiem.

  – Nie poszłaś do niego od razu?

  Przewróciłam oczami. Ona po prostu zbyt dobrze mnie znała.

  – Był w pracy.

  – A dziś rano?

  – Chciałam, żeby się wyspał. – Lilly ze zdziwieniem uniosła brew. Westchnęłam. – Być

  może do drugiej w nocy nie spałam i przypadkowo zauważyłam, że nie wrócił do domu. A może

  bardzo cicho przemknął obok mojego mieszkania.

  – Albo nocował u swojej dziewczyny.

  – Mogło tak być. – Zamilkłam, bo kątem oka dostrzegłam, jak podchodzi do nas Rick,

  właściciel Bean & Bread.

  – Dzień dobry, paniom – przywitał nas ze swoim ciężkim szkockim akcentem. – Jak leci?

  – Znakomicie. A u ciebie? – zapytała Lilly z uśmiechem.

  Link oderwał wzrok od obrazka i zaczął się wpatrywać w Ricka. Rick miał około

  pięćdziesiątki, lekki brzuszek, siwe włosy i jasną brodę, która sprawiała, że przez cały rok

  wyglądał jak Święty Mikołaj.

  – Nie narzekam. – Uśmiechał się. – Co wam podać?

  – Dla Linka sok jabłkowy. Dla mnie chai latte i… – Lilly urwała i zerknęła za plecy

  Ricka na wystawione ciasta. Z tęsknotą oglądała cytrynowe muffiny.

  Nie znosiłam patrzeć, jak się waha. Chciała tego muffina, ale myślała, że nie zasłużyła na

  niego. W ciąży przytyła czternaście kilo, a potem doszło jeszcze kolejnych pięć. Nic strasznego,

  zważywszy na fakt, że wychowywała małe dziecko, a do tego nadganiała szkołę. Jednak Lilly

  ciągle robiła sobie wyrzuty z powodu wagi.

  W końcu potrząsnęła głową.

  – Już nic. To wszystko.

  Rick przytaknął.

  – A dla ciebie?

  Uśmiechnęłam się.

  – To samo co zawsze.

  – Podwójne espresso i scone z dżemem. Zaraz przyniosę.

  Skoczył do kuchni, z której na całą kawiarnię roznosił się cudowny zapach

  karmelizowanego cukru. Beans & Bread urządzone było z dziką różnorodnością. Zielone stoły,

  czerwone krzesła, żółte fotele w przeróżnych formach i odcieniach. Nic do siebie nie pasowało.

  Tak jakby Rick i jego żona szukali wyposażenia kawiarni w second handach.

  Podkradłam Linkowi jedną kredkę i kawałek papieru.

  – A jak z Tannerem? – zapytałam i zaczęłam szkicować postać kobiety. Miałam manię

  ciągłego rysowania, za co często byłam upominana przez rodziców. Myśleli, że był to wyraz

  nudy albo braku zainteresowań, ale to nieprawda. Rysowanie pomagało mi często lepiej się

  skoncentrować.

  – Princeton go stresuje. Właściwie chciałby w weekend przylecieć do domu, ale

  profesorowie zarzucili go pracą. Prawdopodobnie aż do końca miesiąca nici z jego przyjazdu.

  Lilly spojrzała ze zmęczonym uśmiechem na Linka, który wziął sobie właśnie nową

  kartkę i z szalonym zapałem rysował czarne kręgi.

  – Codziennie wieczorem pyta o swojego tatę.

  – To oczywiste. Tęskni za nim. Ale przecież Tanner niedługo przyjedzie.

  Lilly westchnęła.

  – Mam nadzieję.

  Nachyliłam się i położyłam rękę na jej dłoni. Rzadko okazywała słabość, bo chciała być

  silna dla Lincolna. Ale teraz miała mokre oczy i widziałam, jak bardzo tęskni za Tannerem. Nie

  tylko za Tannerem – ojcem jej syna, ale i za chłopakiem, którego kochała już z pół dekady.

  Był trzy lata starszy od niej i studiował w Princeton na piątym semestrze. Przyjęli go tam,

  zanim Lilly dowiedziała się, że jest w ciąży. Przesunął studia o jeden semestr, żeby być przy

  porodzie. Zastanawiał się nawet, czy nie zmienić Princeton na MFC, ale dyplom elitarnej uczelni

  może mu w przyszłości otworzyć wiele drzwi. Poza tym studia w Princeton były w rodzinie

  Tannera tradycją i wykraczanie przeciw niej wywołałoby jeszcze więcej złych emocji. W oczach

  ich rodziców niechciana ciąża nieletniej była już wystarczającym obciążeniem dla dobrego

  imienia obu rodzin.

  – Na pewno. Zobaczysz, kilka tygodni minie jak z bicza strzelił.

  – Tak, spędzimy wspólnie trzy piękne dni, a potem znowu nie zobaczymy się przez

  miesiąc. – Lilly we
stchnęła głęboko i opadła na krzesło, wysuwając swoją dłoń spod mojej. –

  Czasami zastanawiam się, czy podjęłam właściwą decyzję.

  – Właściwą – powiedziałam z pewnością płynącą prosto z serca.

  Wątpliwości Lilly nie dotyczyły urodzenia Linka, tylko zamiaru ukończenia liceum.

  Z tego powodu nie pojechała z Tannerem do New Jersey, bo przy obowiązkach szkolnych

  musiałaby sama zajmować się dzieckiem. Tutaj, w Mayfield, pomagały jej obie rodziny

  i przyjaciele. Nawet snobistyczni rodzice Tannera po narodzinach wnuka zaangażowali się

  w opiekę nad nim.

 

‹ Prev