by Laura Kneidl
– Teraz jest ci trudno, ale kiedyś spojrzysz wstecz i będziesz dumna ze swoich osiągnięć.
– Albo będę żałować, że nie spędzałam więcej czasu z miłością mojego życia.
Machnęłam ręką.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jesteście młodzi i macie przed sobą z pięćdziesiąt czy
sześćdziesiąt lat. Jeszcze będziecie mieli siebie dosyć. To teraz to tylko gra wstępna.
Lilly prychnęła.
– Dosyć długa gra wstępna.
Wzruszyłam ramionami i znowu pochyliłam się nad swoim rysunkiem.
– Wcześniej bardzo to u Tannera ceniłaś.
Przywarłam do drzwi i przez judasz patrzyłam na korytarz. Było poniedziałkowe
przedpołudnie i powoli powinnam była się zbierać na wykłady, ale po raz ostatni dałam sobie
jeszcze pięć minut, żeby zaczekać na Juliana. Zegar tykał. Lilly wyśmiałaby mnie, gdyby mnie
zobaczyła, ale nie potrafiłam inaczej. Chciałam znowu go zobaczyć i przeprosić.
Po tamtej imprezie ciągle myślałam o nim i o Laurensie. Najchętniej zadzwoniłabym do
firmy kateringowej, żeby go namierzyć i dać mu pieniądze, których wtedy nie chciał ode mnie
przyjąć. Ale żeby to zrobić, musiałabym najpierw zapytać mamę o nazwę tej firmy, a to nie
wchodziło w grę. Od razu zorientowałaby się, o co chodzi i palnęłaby mi mowę, a po wszystkim
Julian miałby jeszcze większe kłopoty. Przetrzymałam więc wyrzuty sumienia, które w końcu
zeszły na dalszy plan, bo martwiłam się o Adriana. Jednak teraz, kiedy dostałam drugą szansę,
chciałam naprawić to, co sknociłam.
– No wychodź już – wymamrotałam. Niecierpliwie wpatrywałam się w pusty korytarz.
Prędzej czy później będzie musiał wyjść na zajęcia albo do pracy.
Kiedy usłyszałam szczęk otwierających się drzwi, drgnęłam ze strachu, choć przecież
przez cały czas czekałam na ten dźwięk. Serce zaczęło mi szybciej bić i mocniej przywarłam do
wizjera, z którego miałam dosyć ograniczony widok. Najpierw zobaczyłam tylko zamazany cień
z prawej strony, chwilę później rozpoznałam go: to był Julian. Przeszedł obok moich drzwi
w kierunku schodów.
Szybko złapałam plecak, który stał przy mnie i otworzyłam drzwi.
Wystraszony Julian odwrócił się i znieruchomiał.
Spojrzenie jego zielonych oczu było dla mnie jednocześnie znajome i obce. Widziałam
Juliana we wspomnieniach dziesiątki razy, jego spiczasty nos, pełne usta, dołeczki w policzkach.
Teraz jego włosy były krótsze niż podczas naszego pierwszego spotkania i zamiast kelnerskiego
stroju miał na sobie sprane jeansy i czarny sweter, o wiele za ciepłe jak na późne lato
w Waszyngtonie.
– Cześć – przywitałam się z uśmiechem, starając się, by mój głos brzmiał możliwe
neutralnie.
– Cześć – odparł Julian, lekko kiwając głową. Wydawał się zaskoczony, ale nie
zdumiony, tak jakby Auri i Cassie wspominali mu o mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Co słychać?
– W porządku. – Zawahał się. – A u ciebie?
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu prawdy, ale szybko porzuciłam tę
myśl. Pewnie uważałby mnie wtedy za całkowicie stukniętą.
– Nie mogę narzekać.
– To dobrze – rzucił beznamiętnie i zanim zdążyłam jeszcze coś powiedzieć, odwrócił się
i odszedł. Tak po prostu.
Z konsternacją patrzyłam w ślad za nim. Co to miało być? Po tym, jak czekałam na niego
ponad pół godziny, nie wiedząc, czy w ogóle przyjdzie? To tyle? Po tych wszystkich wyrzutach
sumienia, które z jego powodu prześladowały mnie przez ostatnie dwa miesiące? To nie mogła
być prawda. Może mnie nie poznał i udawał, ponieważ wstydził się zapytać. Sukienka od Louisa
Vuittona z tamtego wieczoru i dzisiejsza koszulka z komiksowym motywem pochodziły z dwóch
różnych światów.
Pośpiesznie zamknęłam drzwi i pobiegłam za Julianem. Schody trzeszczały pod moimi
szybkimi krokami. Zwolniłam dopiero wtedy, gdy go dogoniłam.
– Hej – powiedziałam jeszcze raz. – Pamiętasz mnie?
Mój głos brzmiał niepewnie, ponieważ nie miałam pojęcia, co zrobię, gdy powie „nie”.
Nie zatrzymując się, Julian poprawił pasek swojej torby i spojrzał na mnie przez ramię.
– Tak.
Ulżyło mi, ale nie do końca. Z wyczekiwaniem wpatrywałam się w tył jego głowy
i odliczałam sekundy z nadzieją, że jeszcze coś doda. Lecz on w milczeniu pokonywał kolejne
stopnie. Robiłam się coraz bardziej niespokojna.
– I? – zapytałam w końcu.
– Co i?
– Nie chcesz mnie ochrzanić?
Zatrzymał się na parterze przed skrzynkami na listy i otworzył drzwiczki z napisem
Brook, King i Remington.
– Właściwie nie.
– Naprawdę? – zapytałam, przyglądając się, jak wyjmuje ze skrzynki stertę listów.
Przejrzał je i schował jeden ze swoim nazwiskiem, pozostałe odłożył z powrotem. – Przeze mnie
cię wywalili.
– Zgadza się – odpowiedział spokojnie Julian.
Zmarszczyłam czoło. Dlaczego jest taki spokojny? Na jego miejscu szalałabym ze złości.
– Nie jesteś wściekły?
Julian westchnął i odwrócił się do mnie. Od zajścia w garderobie był to pierwszy raz,
kiedy staliśmy naprzeciwko siebie. Byliśmy tak blisko, że nawet gdybym zamknęła oczy,
wiedziałabym, że stoi przy mnie.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Wyglądam na wściekłego?
Pokręciłam głową. Wydawał się spokojny, może nawet nieco znudzony.
– Nie.
– No więc masz odpowiedź.
Uśmiechnął się jakimś smutnym uśmiechem, który zniknął równie szybko, jak się
pojawił. I tak samo szybko przeszedł obok mnie, zamknął drzwi i zostawił mnie samą.
Nienawidzę prawa, ale uwielbiam Mayfield College i nie mogłabym sobie wyobrazić
lepszego miejsca do studiowania. Oczywiście Yale jest wspaniałe i ma wiele do zaoferowania.
Uczą tam najlepsi profesorowie w kraju, a uniwersytecki campus, który odwiedziliśmy
z Adrianem na wiosnę, żeby obejrzeć naszą przyszłą uczelnię, zrobił na nas ogromne wrażenie.
Stare budynki z cegły przenosiły w dawne czasy i dosłownie czuć było tutaj geniusz i talent
takich ludzi jak Sinclair Lewis, Judith Butler czy Meryl Streep. Natomiast dla Adriana ważna
była świetna renoma Wydziału Architektury. Z tego też powodu zdecydowaliśmy się na Yale,
a nie na Columbia, Dartmouth czy Harvard, nie mówiąc już o tym, że Yale School of Fine Arts
też cieszyła się dobrą sławą. Wtedy jeszcze myślałam, że przekonam rodziców do studiowania
sztuki i malarstwa. Teraz jednak cieszyłam się, mimo że elitarne uniwersytety mają swoje zalety,
że wybrałam MFC. Koledż lepiej do mnie pasował. Ludzie byli tu bardziej wyluzowani. Nie
skupiali się na tym, by efektywnie wykorzystać każdą sekundę swojego życia i nawet po dwóch
tygodniach od rozpoczęcia studiów nie panikowali z powodu przeładowanego planu zajęć –
inaczej niż Tanner i inni znajomi studenci Ivy League. W końcu człowiek musi coś dostawać za
swoje pieniądze, coś osiągać. Prawdopodobnie żaden z nich nawet nie dopuszczał do siebie myśli
o bezcelowym włóczeniu się po kampusie, tak jak ja właśnie to robiłam.
/> Po pierwszych dwóch wykładach usiadłam pod drzewem, oparłam się o pień i czytałam
powieść graficzną, czekając jednocześnie na Alizę. Niektóre zajęcia mamy razem,
a zakolegowałyśmy się w pierwszym dniu, kiedy obie poszłyśmy na wagary. Ja dlatego, że
w ogóle nie chcę studiować prawa, a ona z powodu Święta Ofiarowania. Nie jest religijna, ale
zżyta ze swoim środowiskiem i dla reszty jej muzułmańskiej rodziny to święto wiele znaczy,
dlatego spędza je razem z nimi. Następnego dnia, niezorientowane i zagubione, stałyśmy razem
w auli i zaczęłyśmy rozmawiać.
Zamknęłam książkę i oparłam głowę o pień drzewa. Po prostu nie mogłam się skupić na
ilustracjach i dymkach dialogowych. Moje myśli ciągle wracały do Juliana i naszego
przedziwnego spotkania, z którym nie mogłam dojść do ładu. Z jego złością umiałabym sobie
poradzić, ale ta obojętność wytrącała mnie z równowagi.
– Jestem!
Kiedy podniosłam głowę, oślepił mnie jaskrawy błękit nieba. Przymknęłam oczy
i zamrugałam. Aliza miała na sobie jasną bluzkę i czarne jeansy. Ciemne włosy w naturalnych
skrętach opadały na ramiona, a jej szyję zdobiły długie naszyjniki. Miała idealnie narysowane
kreski, a mascary nawet nie musiała używać. Jej rzęsy były tak niewiarygodnie długie. Ja nie
uzyskałabym podobnego efektu nawet po trzech warstwach tuszu.
– Idziemy? – zapytałam.
Z zapałem kiwnęła głową.
– Umieram z głodu.
– No to chodźmy.
Schowałam komiks do plecaka i wstałam. Już od pół godziny burczało mi w brzuchu, ale
Aliza była jeszcze na wykładzie, na który ja nie chodziłam, a wolałam na nią poczekać, żeby nie
jeść sama.
Otrzepałam sobie spodnie z trawy i poszłyśmy do Wild Olive, wegetariańskiej restauracji
oddalonej od kampusu tylko o dwie ulice. Chodziłyśmy tam prawie codziennie, bo nie
odpowiadało nam jedzenie w stołówce.
– Przeczytałaś teksty na popołudnie? – zapytała Aliza i wyciągnęła z torby okulary
przeciwsłoneczne. Z pośpiechu i ekscytacji, że zobaczę dziś rano Juliana, oczywiście
zapomniałam swoich i teraz musiałam mrużyć oczy.
– A jak myślisz?
Skrzywiła się.
– A więc nie?
– Piip – zapiszczałam. – Pudło. Jasne, że przeczytałam te głupoty. Chyba nie myślałaś, że
zostawię cię samą na wykładzie profesor Lawson.
Lawson nas nienawidziła. Na zajęciach zmieszała nas z błotem za wagary w pierwszym
dniu. I niby stuprocentowa frekwencja nie jest dla niej taka ważna, ale, jak nam to dobitnie
wyjaśniła, jak ktoś nie ma w sobie nawet tyle motywacji, żeby pojawić się punktualnie na
pierwszych zajęciach, to nie jest wart jej wysiłków. Akurat jeśli chodzi o mnie, nie pomyliła się
aż tak bardzo, ale Aliza miała dobre wytłumaczenie. Tyle że Lawson skwitowała je
nieprzychylnym prychnięciem. Dźwięk, który równie dobrze mogłaby wydać moja mama.
– Dzięki, uspokoiłaś mnie. Bałam się, że będę musiała przejść przez to sama.
Wzruszyłam ramionami.
– Może nas nie zapyta.
Aliza przewróciła oczami.
– Oszukuj się dalej.
Mruknęłam coś w odpowiedzi. Lawson uważała nas za osoby „niegodne” studiów
prawniczych, więc zwracała na nas uwagę i dbała o to, żebyśmy niczego nie przegapiły
i usłyszały wszystko, co mówi. Nie bez powodu ciągle sadzała nas w pierwszym rzędzie i stale
o coś pytała.
Doszłyśmy do Wild Olive, niepozornie wyglądającej restauracji, mieszczącej się na
parterze budynku z odpadającym tynkiem i wyblakłymi futrynami okiennymi. Poszarpany
wiatrem baner z nazwą wiszący nad drzwiami był rozdarty w niektórych miejscach, ale to
wszystko nas nie odstraszało. Weszłyśmy do środka i zadrżałam, kiedy owionął mnie zimny
strumień powietrza z klimatyzacji.
– Cześć – przywitała nas Kimberly z szerokim uśmiechem. Była córką właściciela
i zarządzała restauracją. W ciągu dnia pracowała też jako kelnerka, bo nie opłacało się zatrudniać
nikogo na stałe dla nielicznych gości jedzących tu obiad. Kimberly wzięła dwie karty ze stojaka
obok drzwi wejściowych i zaprowadziła nas na nasze stałe miejsce pod wielkim oknem, skąd
miałyśmy dobry widok na mały trawnik z placem zabaw. – Przynieść wam coś do picia?
– Colę.
– A dla mnie herbata ziołowa.
Potrząsnęłam głową.
– Nie rozumiem, jak przy tym upale możesz pić herbatę.
– Ochładza ciało od środka, a poza tym nie jest tutaj zbyt ciepło.
To prawda. Marzłam w T-shircie i zastanawiałam się, czy nie wyciągnąć z plecaka
rozpinanego swetra. Uwielbiam słońce i ciepło. Gdyby to zależało ode mnie, zima jako pora roku
na pewno przestałaby istnieć. Nie mogłam więc zrozumieć, dlaczego ludzie tak ochładzają
pomieszczenia; prędzej czy później same by się wychłodziły. Jak mawiali Starkowie: „Winter is
coming”. Prawdopodobnie za dwa albo trzy miesiące.
Aliza otworzyła swoją kartę.
– Kto dzisiaj płaci?
– Ten, kto pyta – powiedziałam z uśmiechem.
Ponieważ przychodziłyśmy tutaj regularnie od początku semestru, postanowiłyśmy płacić
na zmianę. Nie miało bowiem sensu, by za każdym razem dzielić rachunek na pół.
– Ja wezmę może wrap z hummusem i awokado.
– Dobry wybór, to jest pyszne.
– A ty co bierzesz?
Aliza spojrzała w kartę. Z trudem podejmowała decyzje, więc któregoś razu postanowiła
przetestować każdą potrawę po kolei.
– Frytki warzywne z sałatką i sosem jogurtowo-arachidowym. Brzmi dobrze.
Zdecydowanym ruchem zamknęła kartę i położyła ją na mojej.
– Jak upłynął ci weekend? – zapytałam. Dzisiaj nie miałyśmy jeszcze okazji
porozmawiać, bo przez czekanie na Juliana miałam mało czasu i ledwo zdążyłam na pierwszy
wykład.
– Uczyłam się, gotowałam, piekłam, pracowałam nad nowym wyglądem mojego bloga,
ale niewiele zrobiłam, bo ciągle aktualizowałam Instagrama. Mam prawie dwieście pięćdziesiąt
tysięcy followersów – pisnęła z zachwytem, a ja się roześmiałam. Odkąd się poznałyśmy, nie
mogła się doczekać, by osiągnąć tę liczbę na swoim blogu o jedzeniu.
– Ile jeszcze brakuje?
– Czekaj. – Aliza wyciągnęła telefon. – Niecałe dwa tysiące.
– Będziesz je miała najpóźniej pojutrze.
Westchnęła.
– Byłoby fajnie. Miałabym wtedy ćwierć miliona obserwujących jeszcze przed trzecią
rocznicą powstania tego bloga. Wiesz, ile to jest ludzi? Cholernie dużo! A wiesz, kto ostatnio
polubił moje zdjęcia? Gwyneth Paltrow.
– Ale ty nie znosisz jej książki kucharskiej – powiedziałam. Ja też nie byłam jej fanką, ale
szanowałam ją za grę w filmach o Iron Manie.
Aliza wzruszyła ramionami.
– Może i tak, ale to w końcu Gwyneth Paltrow.
Kiwnęłam głową właśnie wtedy, gdy Kimberly nadeszła z naszymi napojami. Przyjęła od
nas resztę zamówienia.
– Co sądzisz o powieściach graficznych, które ci przyniosłam? – zapytałam i wypiłam łyk
coli. – Rzuciłaś na nie okiem?
> – Tak.
– I? – Spojrzałam na nią z wyczekiwaniem.
Aliza popatrzyła na mnie i bez słowa sięgnęła po cukier. Wsypała go do herbaty i powoli
mieszała, dopóki gorąca woda nie zabarwiła się od ziół na ciemny kolor.
– Są całkiem zabawne.
Całkiem zabawne? To wszystko? Dałam jej moich faworytów! To prawda, Wytches i The
Walking Dead były krwawe i nie każdemu mogły się podobać, ale przyniosłam jej też Ms Marvel
i pierwsze dwa tomy Sagi, a nawet książkę Sarah Anderson. Jak można było tego nie pokochać?
Aliza się zaśmiała.
– Nie patrz na mnie takim zszokowanym wzrokiem. Dobre są, ale komiksy to nie mój
świat.
– Powieści graficzne – poprawiłam ją. – Co ci się w nich nie podobało?
– Nie że nie podobało. Po prostu nie zachwycam się nimi tak jak ty.
Zrobiłam nadąsaną minę.