Book Read Free

Someone new

Page 7

by Laura Kneidl


  Julian wydawał się wysportowany, to raczej nie był typem, który wyskakuje z łóżka, żeby pędzić

  do klubu fitness albo na boisko. O takie rzeczy podejrzewałabym raczej Auriego.

  – Nie wiem.

  – Nie zapytałeś go?

  – Nie. A powinienem był?

  Wzruszyłam ramionami.

  – W końcu to twój współlokator.

  – Tak, ale to wszystko – powiedział Auri, kiedy wyszliśmy na dwór. – Mieszkamy razem.

  Nic więcej. Julian nie lubi, gdy ktoś się wtrąca w jego sprawy. Jest odludkiem.

  – Jak to się stało, że mieszkacie razem?

  – On już od jakiegoś czasu mieszka w Mayfield, ale musiał się wyprowadzić ze starego

  mieszkania. W zeszłym roku na początku semestru szukał przez ogłoszenie ludzi do wspólnego

  mieszkania, a ja nie chciałem mieszkać z chłopakami z drużyny. Są fajni i lubię ich, ale potrafią

  być cholernie męczący i nabijają się z mojego innego hobby.

  – Z jakiego hobby?

  – No, LARP i cosplay – powiedział takim tonem, jakbym powinna już znać odpowiedź.

  Przeszliśmy na drugą stronę ulicy.

  – A jaka jest różnica? – zapytałam.

  – W cosplay chodzi o to, żeby przedstawić już istniejącą postać, czasem w bardziej,

  a czasem w mniej wierny sposób. Wcielasz się w jakąś postać – wyjaśnił Auri. Jego roziskrzone

  oczy powiedziały mi, że zadałam właściwe pytanie. – Chodzi też o to, by jako taką postać ludzie

  cię rozpoznali, obejrzeli i sfotografowali. Natomiast w LARP-ie, czyli Live Action Role Playing,

  musisz sama stworzyć postać, oczywiście w ramach narzuconych zasad gry. Trochę przypomina

  to teatr, tylko bez scenariusza i bez widzów.

  – Wasze kostiumy, które nosiliście w weekend, to LARP czy cosplay?

  – LARP. Na kampusie jest klub. Spotykamy się raz w tygodniu, a raz w miesiącu gramy.

  – Fajnie.

  – Możesz przyjść.

  Zmarszczyłam nos i pokręciłam głową.

  – Nie sądzę. Chyba że mogłabym się u was zjawić jako superbohaterka. To mogłoby być

  ciekawe.

  Auri się zaśmiał.

  – Ona raczej by tam nie pasowała.

  – Szkoda. – Zrobiłam nadąsaną minę. – Ale dzięki za zaproszenie.

  – Nie ma za co. Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie nas szukać.

  Wkrótce dotarliśmy do kampusu. Pożegnałam się z Aurim, który podszedł do grupy

  mężczyzn zbudowanych podobnie jak on: byli wysocy i barczyści, większość też miała na sobie

  drużynowe koszulki. Przywitali się „żółwikami” i poklepywaniem po ramionach.

  Niektórzy z zaciekawieniem spoglądali w moją stronę. Byłam jednak przyzwyczajona do

  tego typu spojrzeń, na imprezach u rodziców zawsze ktoś szukał nowego obiektu do drwin, więc

  nie zrobiło to na mnie wrażenia i niechętnie ruszyłam na wykład.

  Rozdział 5

  Patrz, jacy byliśmy słodcy!

  Wysłałam ten komentarz do Adriana razem z naszym wspólnym zdjęciem

  w halloweenowych strojach. Mieliśmy wtedy po siedem lat. On był przebrany za robota, a ja za

  księżniczkę z trójzębem, który pierwotnie nie był częścią kostiumu. Musiałam go zabrać

  jakiemuś innemu dziecku.

  Siedziałam z uśmiechem w środku mojej kartonowej twierdzy i przeglądałam stary album

  ze zdjęciami. Postanowiłam, że dzisiaj w końcu opróżnię kilka pudeł, ale nie udało mi się

  rozpakować do końca ani jednego, bo trafiłam na ten skarb. Dopóki nie staliśmy się nastolatkami,

  rodzice skrupulatnie dokumentowali każdy moment naszego życia. Wszystkie święta Bożego

  Narodzenia, wszystkie Święta Dziękczynienia, wszystkie urodziny, każdą głupotę i każde rozbite

  kolano. Zabrałam ze sobą te albumy. Rodzice nie zasługiwali na te piękne wspomnienia, skoro

  tak potraktowali Adriana. Tak samo jak nie zasłużyli na wspólny czas ze mną, a mimo to za parę

  godzin wyruszę stąd, żeby zjeść z nimi kolację.

  Był piątek i zaprosili mnie na wieczór. Nasze spotkania odbywały się w różnych dniach,

  w zależności od ich służbowych obowiązków i wyjazdów. Chciałabym się jakoś wywinąć od tej

  kolacji, ale stanowiła część naszej umowy. Los okazał mi jednak trochę łaski, bo po południu

  wypadły mi jedne zajęcia, więc przed wizytą w jaskini lwa miałam trochę czasu dla siebie.

  Wysłałam Adrianowi jeszcze trzy zdjęcia. Liczyłam na to, że uprzytomnią mu, co kiedyś

  mieliśmy i co jeszcze możemy mieć, jeśli tylko się do mnie odezwie. Zakładając, że w ogóle

  dostaje moje wiadomości.

  Kiedy otworzyłam kolejną stronę albumu, odkryłam zdjęcie, na którym oboje byliśmy

  w basenie przed naszym rodzinnym domem. Leżeliśmy na dmuchanych materacach, nosiliśmy za

  duże okulary przeciwsłoneczne i piliśmy lemoniadę z plastikowych kieliszków do martini.

  Musiałam się uśmiechnąć. Miałam zamiar sfotografować to zdjęcie dla Adriana, ale przeszkodził

  mi ostry dźwięk dzwonka.

  Odłożyłam album, wstałam i podeszłam do domofonu.

  – Dzień dobry. Czy może pani odebrać przesyłkę dla pana Brooka?

  Brook. To Julian.

  – Oczywiście.

  Nacisnęłam przycisk i w otwartych drzwiach czekałam na kuriera. Podał mi paczkę, a ja

  podpisałam się na czytniku, który mi podał.

  Z etykiety wynikało, że paczka była z Amazona. Nic szczególnego, ale przynajmniej

  miałam dobry powód, by jeszcze raz spróbować z nim porozmawiać. Nie widziałam go od

  naszego spotkania w poniedziałkowy poranek. Codziennie wychodził z mieszkania na długo

  przed rozpoczęciem zajęć i najwyraźniej wracał dopiero w nocy, albo w ogóle nie wracał. Powoli

  zaczynałam się zastanawiać, czy jeszcze żyje.

  Po wyjściu kuriera wyciągnęłam z plecaka karteczkę samoprzylepną i napisałam

  wiadomość dla Juliana. Przykleiłam mu ją do drzwi.

  Cześć, Julian. Odebrałam Twoją przesyłkę. Możesz ją wziąć w każdej chwili. Tylko dziś

  wieczorem nie będzie mnie w domu.

  Xoxo, Micah

  Już w mieszkaniu z ciekawością potrząsnęłam paczką, ale usłyszałam tylko ciche

  stukanie. Postawiłam ją obok drzwi i znowu usiadłam na podłodze, by przeglądać albumy ze

  zdjęciami. Czas upłynął szybciej niż bym chciała – i nie było w tym żadnej przesady.

  Zastanawiałam się, czy nie wymyślić jakieś choroby, żeby wymigać się od kolacji z rodzicami,

  ale skończyłoby się to w ten sposób, że zaczęliby się o mnie martwić i przyszliby tutaj, a tego

  życzyłam sobie jeszcze mniej. Ułożyłam włosy w, jak mawiali rodzice, „przyzwoitą” fryzurę

  i wyjęłam z pudła designerską sukienkę. Była trochę pognieciona, ale nic już nie mogłam z tym

  zrobić.

  Posiadłość moich rodziców spokojnie mogłaby się równać rozmiarami z tutejszym

  miejskim parkiem. Od ulicy prowadziła droga do kutej żelaznej bramy. Żeby ją otworzyć i zostać

  wpuszczonym do środka, należało wpisać siedmiocyfrowy kod. Długi obsadzony drzewami

  podjazd oświetlały latarnie. Dalej rozciągał się rozległy trawnik poprzecinany kwiatowymi

  rabatami. Już z daleka widać było oświetloną reflektorami willę z potężnymi kolumnami,

  wysokimi oknami i mocno ukwieconymi balkonami.

  Ponad siedemdziesiąt lat temu posiadłość kupił mój pradziadek ze strony ojca. I to on

  założył kancelarię adwo
kacką. Przejął ją mój dziadek, który osiem lat temu zmarł na atak serca.

  Od tego czasu firmę prowadzili rodzice. Poznali się na studiach prawniczych na Harvardzie i po

  śmierci pradziadka zamieszkali w willi, chcąc założyć rodzinę.

  Zaparkowałam samochód w jednym z garaży, bo tata nie znosił zostawiania aut na

  dworze. Tak jakby chodziło o jakieś delikatne rzeczy, które może uszkodzić najlżejszy podmuch

  wiatru. Gdyby się dowiedział, że przed nowym domem najczęściej zostawiam swoje BMW na

  ulicy bez żadnej ochrony, to chyba dostałby załamania nerwowego.

  Na wysokich obcasach podreptałam do wejścia, oświetlanego automatycznie przez

  urządzenie na fotokomórkę, i nacisnęłam dzwonek. Po chwili drzwi się otworzyły i stanęłam

  naprzeciwko Rity.

  Gosposia przywitała mnie z ciepłym uśmiechem.

  – Dobry wieczór, Micah.

  – Cześć, Rita. – Nachyliłam się i objęłam ją. – Co u ciebie?

  – Dobrze. Plecy trochę mnie bolą, ale to nic nowego.

  Obejrzała mnie od stóp do głów, nie w oceniający, ale czuły sposób, jakby chciała się

  upewnić, że wszystko ze mną w porządku.

  – Jak tam nowe mieszkanie?

  – Piękne, ale na razie wygląda trochę chaotycznie.

  To określenie nawet w przybliżeniu nie oddawało stanu faktycznego, bądź co bądź jak

  dotąd rozpakowałam do połowy tylko jeden karton i od blisko tygodnia korzystałam tylko

  z jednej walizki, której zawartość leżała porozrzucana po całym mieszkaniu. Dobrą stroną tego

  wszystkiego było to, że mieszkałam w tym bałaganie sama i nie musiałam odczuwać wyrzutów

  sumienia, że Rita za mnie sprząta.

  – Gdzie rodzice?

  – Twój ojciec czeka w salonie, a mama jeszcze się szykuje.

  – Już jestem gotowa.

  Ledwo Rita dokończyła zdanie, rozległ się głos mamy. Pospiesznie schodziła z góry.

  Czarne włosy opadały jej na ramiona, a zamiast kostiumu z blezerem miała na sobie ciemne

  spodnie z materiału i luźną bluzkę. Jej wersja wygodnego stroju.

  – Niestety musiałam jeszcze zostać w kancelarii i trochę się spóźniłam.

  Zatrzymała się przede mną i prawie niezauważalnie ucałowała mnie w oba policzki. Jej

  włosy śmierdziały dymem papierosowym. Właściwie rzuciła palenie kilka lat temu, ale

  w szczególnie stresujących sytuacjach nadal sięgała po papierosa.

  – Wszystko w porządku?

  – Tak, to tylko zwykłe sprawy. – Uśmiechnęła się do mnie. Przed chwilą zmyła makijaż,

  więc wokół jej ust i oczu pojawiła się siateczka drobnych zmarszczek. Było też wyraźnie widać

  piegi, które po niej odziedziczyłam. Lubiłam tę wersję mamy, przypominała mi dawne czasy

  i dawała nadzieję na pojednaną rodzinę.

  Rita wzięła ode mnie torebkę i wróciła do kuchni dopilnować jedzenia. W wielkiej willi

  zapachy szybko znikały, ale wydawało mi się, że czuję lekko słodki aromat przywodzący na myśl

  świeżo upieczone ciasto.

  Mama zaprowadziła mnie do salonu, w którym siedział tata na starym skórzanym fotelu

  i w zamyśleniu wpatrywał się w ekran swojego laptopa. Jak na pięćdziesięciolatka wyglądał

  dobrze, ale wiek i na nim zostawił ślad. Miał już zakola, a jego brązowe włosy siwiały na

  skroniach, tak samo jak broda. Z tego powodu regularnie ją golił.

  Całkowicie pochłonięty pracą zauważył nas dopiero, gdy stanęłyśmy tuż przy nim.

  Spojrzał na nas z zaskoczeniem, a następnie na jego zamyślonej twarzy pojawił się uśmiech.

  Zdjął okulary i zamknął laptop.

  – Jesteś już.

  – Co znaczy już? Jest dziewiętnasta.

  Byłam punktualna co do minuty. Im wcześniej zaczniemy kolację, tym szybciej

  skończymy.

  Dziś wieczorem zamierzałam jeszcze zajrzeć do Supernowej, klubu, który był dosyć

  popularny wśród gejów. Trzy miesiące temu wyrobiłam sobie fałszywy dowód osobisty i od tego

  czasu regularnie odwiedzałam podobne miejsca z nadzieją, że w którymś z nich znajdę Adriana

  albo przynajmniej kogoś, kto coś o nim słyszał. Oczywiście wiem, że nie wszyscy geje się znają,

  ale gdybym ja była na miejscu Adriana, szukałabym różnych kontaktów, a najłatwiej je znaleźć

  wśród swoich. Przynajmniej tak sobie wmawiałam, bo nie miałam pojęcia, w jakim innym

  miejscu mogłabym go jeszcze szukać.

  Ojciec zerknął na wielki ścienny zegar nad kominkiem, jakby chciał sprawdzić, czy to, co

  powiedziałam, jest zgodne z prawdą, i ze zdziwieniem uniósł krzaczaste brwi.

  – No, patrzcie. Znowu praca za bardzo mnie pochłonęła.

  Pokręcił głową i zwrócił się do mnie. Na jego twarzy ciągle błąkał się lekki uśmiech. Tak

  wesoły. Tak niewymuszony. Tak normalny. Jakby nikogo z nas nie brakowało. A Adriana nie

  było i to nie tak jak wtedy, kiedy wybrał się na Hawaje, na wakacyjny wyjazd ze swoją

  przyjaciółką. On zniknął i nikt z nas nie wiedział, gdzie się podziewa. Zwinęłam dłonie w pięści

  i powstrzymałam się od wypowiedzenia słów, które cisnęły mi się na usta. Za często kłóciliśmy

  się w ostatnich tygodniach i miesiącach z powodu mojego brata, a i tak do niczego to nie

  doprowadziło. Kiedy następnym razem zacznę o nim rozmawiać z rodzicami, nie zrobię tego bez

  zastanowienia, będę miała jakąś strategię.

  – Jedzenie gotowe – oznajmiła Rita, wchodząc do salonu.

  – Dziękuję – odparł tata i pokazał mi ręką, bym poszła przodem.

  Jadalnia w tej willi przypominała rozmiarami salę bankietową, przy stole mogłoby bez

  problemu zmieścić się dwadzieścia osób, ale teraz stały na nim tylko trzy nakrycia. Usiadłam na

  swoim zwykłym miejscu na lewo od taty i od razu wzięłam świeżo upieczoną przez Ritę bułkę.

  Jeśli chodzi o mnie, na stole mogłoby nie być już nic więcej. Taka bułka z masłem wystarczała

  mi do szczęścia.

  – Zaaklimatyzowałaś się już w nowym mieszkaniu? – zapytał tata i rozłożył serwetę. Rita

  podała mu na przystawkę tartę z kozim serem i figami.

  Kusiło mnie, żeby jeść minitartę rękami, ale w końcu sięgnęłam po nóż i widelec.

  – Tak, super, że kampus jest tak blisko.

  – Niedługo wpadniemy do ciebie w odwiedziny – powiedziała mama. Chociaż kupili to

  mieszkanie (nie chcieli wynajmować) i władowali tysiące dolarów w remont, jeszcze nigdy tam

  nie byli. Wszystko zlecili architektom i projektantom wnętrz. Sami podpisywali tylko czeki.

  – Jak już się całkiem urządzę – odpowiedziałam ze sztucznym uśmiechem. Nie czekałam

  na ich wizytę, bo przyjdą tylko po to, żeby ocenić mój styl życia i mój gust. Mamie na pewno nie

  spodobają się plakaty, które zamierzam porozwieszać.

  – Poznałaś już sąsiadów?

  – Tak, diler narkotykowy z mieszkania obok jest naprawdę miły. Odpalił mi pięć gramów

  kokainy, a ta parka z burdeliku zaprosiła mnie już do siebie.

  Tata chrząknął rozbawiony, mamie natomiast mniej się spodobał mój żart. Spojrzała na

  mnie z naganą spod uniesionych brwi.

  Westchnęłam.

  – Sąsiedzi wydają się w porządku. Obok mieszka troje studentów, też z MFC.

  – Co studiują? – zapytała mama i ugryzła mały kawałek tarty.

  – Cassie studiuje literaturoznawstwo, Maurice projektowanie graficzne i sport, ale nie

&nb
sp; wiem, co studiuje Jul...Julius.

  Zająknęłam się przy Julianie. Coś mi mówiło, że przy mamie lepiej o nim nie wspominać.

  Wprawdzie raczej nie będzie pamiętała o kelnerze, którego zwolniła ponad dwa miesiące temu,

  ale wolałam nie ryzykować.

  – Też są na pierwszym semestrze?

  – Na trzecim.

  – A jak tam twoje studia? – zapytał tata.

  Wzruszyłam ramionami.

  – To nie jest odpowiedź.

  – W porządku – skłamałam, chociaż gorsze były tylko lekcje wuefu w liceum.

  – Nie brzmi to zbyt entuzjastycznie – powiedziała nieufnie mama. Nie była głupia,

  oczywiście wiedziała, że nie marzyłam o studiowaniu prawa, ale chyba miała nadzieję, że jak już

  zacznę, to mi się spodoba. Skoro jestem jej córką, to powinnam przecież mieć prawo we krwi.

  – Po prostu nie wiem jeszcze. Semestr dopiero się zaczął.

  – Początek jest najbardziej ekscytujący – powiedział tata. – Pamiętam swój pierwszy

  miesiąc na Harvardzie. Byłem tam nowy i uparłem się, żeby mieszkać w akademiku, a nie

 

‹ Prev