by Laura Kneidl
Skrzywiłam się z odrazą.
– Fuj.
– Sama zaczęłaś. – Julian zaśmiał się i pewnym ruchem wrzucił koszulę do kosza przy
łóżku. Potem podszedł do szafy i zaczął tam czegoś szukać.
Rozglądałam się z ciekawością. Pokój był urządzony gustownie i wcale nie chaotycznie,
jak można by się spodziewać po studencie pierwszego semestru. Może miało to związek
z wiekiem Juliana, a może z jego charakterem. Puszysty dywan, zakrywający porysowany
parkiet, pasował idealnie do fotela uszaka pod oknem. Siedział na nim różowy miś, który
wyglądał na zabawkę po przejściach. Ściany zdobiły plakaty z budynkami, krajobrazami
i artystycznymi fontami. Na biurku stał brudny talerz.
Przeszłam przez pokój i zatrzymałam się przed regałem ozdobionym książkami
o architekturze i miniaturową repliką jakiegoś budynku. Obok stało zdjęcie w ramce. Wyblakłe
kolory świadczyły o tym, że ma już parę lat. Przedstawiało mężczyznę i kobietę, którzy
przyjaźnie spoglądali w obiektyw. Między nimi stała dziewczynka, ośmio- czy dziewięcioletnia,
z brązowymi włosami splecionymi w dwa warkocze. Trzymała w rękach lody i dumnie
uśmiechała się do aparatu, mimo że brakowało jej dwóch zębów. Chcąc nie chcąc, ja też
musiałam się uśmiechnąć. Sięgnęłam po zdjęcie i odwróciłam ramkę, szukając informacji kiedy
i gdzie zostało zrobione.
– To było w Disneylandzie na Florydzie – powiedział Julian, jakby czytał w moich
myślach. Wyszedł zza drzwi szafy. Tak jak się spodziewałam, miał już na sobie koszulę
zakrywającą bliznę.
Spojrzałam na dorosłych na zdjęciu.
– To twoi rodzice?
Kiwnął głową.
– Nie wiedziałam, że masz siostrę. Młodsza czy starsza?
Julian wyjął mi zdjęcie z rąk. Chwilę na nie patrzył, po czym odstawił je z powrotem na
regał.
– Młodsza – odpowiedział w końcu, unikając mojego spojrzenia. Wypowiedział jednak to
słowo z pewnym wahaniem. Przypominało to sposób, w jaki ja sama mówię o Adrianie i gdy
spojrzałam na profil Juliana, zobaczyłam, że jego twarz spochmurniała.
– Jak ma na imię? – zapytałam cicho, jakbym wyciągała z niego jakąś tajemnicę.
Westchnął ciężko.
– Ona… miała na imię Sophia.
Miała.
Przeszłość.
Serce boleśnie mi się ścisnęło. Przypomniałam sobie, jak wypłakiwałam się na ramieniu
Juliana, bo nie widziałam Adriana od paru tygodni. A przecież tylko uciekł. Julian nigdy nie
będzie już mógł zobaczyć siostry, tylko na zdjęciu.
Znowu popatrzyłam na fotografię i na radośnie uśmiechniętą dziewczynkę. Spojrzałam na
nią teraz z zupełnie innej perspektywy. Czy kiedy zrobiono to zdjęcie, wiedziała, że umrze? Była
chora? Czy zdarzył się wypadek?
– Na co umarła?
– To nie jest ważne – powiedział Julian. Na jego twarzy widać było cierpienie, zbladł,
a jego wzrok zrobił się nieobecny.
Przyszłam tu z zamiarem rozprawienia się z nim za wczorajsze kłamstwo. Ale cała moja
stanowczość zniknęła i złość gdzieś się rozwiała, gdy zobaczyłam, jak bardzo cierpi. Zwiesił
ramiona i spuścił głowę, jakby ani chwili dłużej nie mógł znieść widoku roześmianej twarzy
siostry. Chciałam go przytulić i być przy nim, tak jak on przedtem był przy mnie, żebyśmy mogli
ten ból dźwigać razem, ale kiedy zrobiłam krok w jego kierunku, żeby zrobić to, co zamierzałam,
odsunął się.
Powoli pokręcił głową i skrzyżował ręce na piersiach.
– Nie.
– Och… Okej.
Opuściłam ramiona i pożałowałam, że spojrzałam na to zdjęcie. Nie mówiąc o tym, że je
dotknęłam. Poczułam rozpacz, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam zielonego pojęcia, co
robić. Nie mogłam zostawić Juliana samego w tym stanie, ale też nie chciałam mu się narzucać.
Przyglądałam się bezradnie, jak z przygnębieniem wpatruje się w podłogę, zatopiony w myślach,
i co chwila dotyka palcami prawego przedramienia.
Przedramienia.
Jego blizna.
Nienawidził jej. Bardziej niż cokolwiek innego.
Czy to możliwe? Czy to oparzenie pochodzi z wypadku, w którym umarła jego siostra?
Jeśli tak, to nic dziwnego, że widok zniekształconej skóry napawa go wstrętem. Dzień w dzień
przypomina mu, co stracił. Nie wiem, jak ja dałabym sobie z tym radę. On nadal tu był i mógł
przeżywać te wszystkie rzeczy, których Sofia nigdy nie doświadczy. To było nie fair i chciałam
umieć powiedzieć coś, co pomogłoby mu złagodzić ból. Ale wszystkie słowa, które przychodziły
mi na myśl, wydawały się bezsensowne.
– Bardzo cię przepraszam, Julian – powiedziałam w końcu, nie wiedząc, za co dokładnie
przepraszam.
– Nie wiedziałaś – powiedział i odwrócił się do Laurence’a, który właśnie wstał i w
idealnej pozycji do spania kręcił się wokół własnej osi. Szczęśliwy. Beztroski. Godny
pozazdroszczenia.
– Jeśli chcesz porozmawiać… jestem z tobą. W każdej chwili.
– Dzięki.
– Na pewno nie chcesz się przytulić? – Rozłożyłam ramiona. – Bardzo dobrze to robię.
Gdyby były mistrzostwa świata w przytulaniu, wygrałabym nawet nieumyta.
Kąciki ust Juliana drgnęły, ale to jeszcze nie był uśmiech.
– Naprawdę?
– Tak. Możesz się przekonać.
Potrząsnął głową, ale wydawał się już trochę mniej smutny.
Zastanawiałam się, co zrobić, żeby go rozchmurzyć. Może lody poprawiłyby mu nastrój.
Albo film. Albo pokażę mu kolczyk w sutku. Dawno porzuciłam zamiar zapytania go o kłamstwo
i bardziej niż przedtem wierzyłam w słowa Lilly, że na pewno miał jakiś powód, by nie mówić
mi prawdy. Może miało to coś wspólnego z jego siostrą.
Rozważania o tym, co zrobić, gwałtownie przerwał dzwonek mojej komórki. Nie miałam
ochoty odbierać, ale nie mogłam też pozwolić, by dzwoniła wiecznie. Wyjęłam telefon z kieszeni
spodni. Na ekranie pojawiło się zdjęcie uśmiechniętego taty. Powstało kilka lat temu podczas
wędrówki przez Wielki Kanion.
Julian z zaciekawieniem zerknął na wyświetlacz.
– Powinnaś odebrać.
– To potrwa tylko chwilę – zapewniłam i odebrałam połączenie. – Cześć, tato.
– Witaj, skarbie – powiedział wesoło. – Co słychać?
– W porządku. Właśnie wróciłam z klubu fitness.
– Powiedziałaś „z klubu fitness”?
Patrzyłam, jak Julian podchodzi do Laurence’a. Kotek znowu położył się na kocu i zaczął
się myć. Gdy Julian usiadł przy nim i go pogłaskał, znieruchomiał.
– Tak. Chciałyśmy z Lilly spróbować czegoś nowego.
– Świetnie – powiedział tata i wiedziałam, że zaraz przejdzie do rzeczy. Jego czas był
cenny, rozmowy o niczym przez telefon nie były w jego stylu. – Dzwonię, bo dzisiaj przyszedł
wyciąg z twojej karty kredytowej.
Ze zdziwieniem uniosłam brwi. Zwykle rodziców nie interesuje, na co wydaję pieniądze.
Nawet nie mrugnęli okiem, kiedy z Adrianem zafundowaliśmy Ricie urlop na Seszelach za sześć
tysięcy dolarów.
– No i?
– Tu jest
napisane, że przekazałaś pieniądze Rainpride Center.
Okej, teraz już nie byłam tak zaskoczona.
– Tak, to był datek.
– Ponad dwa tysiące dolarów?
– Tak. Czy to jakiś problem? – zapytałam wyzywająco.
Mój ostry ton zainteresował Juliana. Podniósł głowę, a ja uśmiechnęłam się do niego,
żeby wiedział, że wszystko w porządku.
– Czy to ma coś wspólnego z twoim bratem? – W głosie taty słychać było dezaprobatę.
Zacisnęłam usta.
– Co cię to obchodzi?
– To moje pieniądze – powiedział tata ostrym tonem.
– Gdybym spuściła je w toalecie, byłoby ci wszystko jedno.
– Nieprawda!
Wzruszyłam ramionami.
– Skoro tak mówisz.
– Micah – westchnął zdenerwowany. Mogłam sobie wyobrazić, jak siedzi pochylony przy
swoim biurku i pociera czoło. – Nie kłóćmy się, ale następne datki pozostaw, proszę, mnie.
Księgowość widzi takie rzeczy.
A więc o to mu chodziło. Kiedy ktoś zobaczy, że rodzina Owensów wspiera finansowo
Rainpride Center, ten ktoś może wyciągnąć z tego wnioski. Coroczne datki dla zoo albo dla
szpitala w Mayfield były oczywiście mniej krępujące.
– Czy to wszystko? – zapytałam, nie reagując na jego prośbę.
– Nie, chciałem też zaprosić cię na kolację w sobotę. Masz czas?
– Jasne – odpowiedziałam, starając się włożyć w to słowo możliwie dużo niechęci.
Odmowa nic by nie dała. Ustaliliby inny termin i prędzej czy później musiałabym ich odwiedzić.
Lepiej mieć to za sobą i wycisnąć z naszej umowy, ile się da. Jakiej organizacji, na którą patrzą
krzywo, mogłabym jeszcze przekazać pieniądze?
– Dobrze, więc widzimy się w sobotę.
Zakończyłam rozmowę i schowałam komórkę z powrotem do kieszeni, zanim przyszłoby
mi do głowy coś głupiego, jak na przykład wysłanie tacie jakiejś nieprzyjemnej wiadomości.
Najgorsze w całej tej sytuacji było to, że mimo wszystko kochałam rodziców. Byli dla mnie
bardzo ważni, tak samo jak Adrian. Byli ludźmi, dzięki którym stałam się tym, kim jestem teraz.
Umożliwili mi prowadzenie takiego życia, jakie prowadzę. I nawet jeśli nie zawsze byli ze mną
zgodni, to chcieli dla mnie jak najlepiej. Nie mówili ciągle o Yale, żeby mnie zdenerwować,
tylko dlatego, że chcieli dla mnie jak najlepszej przyszłości. Co sprawiało, że sytuacja była
jeszcze trudniejsza. Gdybym mogła ich po prostu nienawidzić, nie czułabym się tak rozdarta jak
teraz.
Rozdział 14
Pieniądze same w sobie nie uszczęśliwiają. Ale czynienie z ich pomocą dobra – bardzo.
Następnego ranka obudziłam się z uśmiechem, chociaż całe ciało bolało mnie po treningu. Po
telefonie taty wiedziałam już dokładnie, co mam zrobić z Julianem.
Usiedliśmy przed laptopem i zaszaleliśmy z moją kartą kredytową. Przez dwie godziny
szukaliśmy organizacji, które mogłabym wesprzeć finansowo. Nie powiedziałam Julianowi, co
się kryje za tym maratonem, ale chętnie mi pomagał, był wdzięczny, że mógł się czymś zająć.
Szukałam przede wszystkim takich instytucji jak Rainpride Center, które rodzice uważali za
niegodne ich pieniędzy. Była tam fundacja zajmująca się nastolatkami w ciąży, poradnia dla ludzi
z depresją, zakład odwykowy dla uzależnionych od alkoholu i narkotyków i kolejne centrum
LGBTQ o nazwie Bright Canopy, którego wcześniej nie znałam. Julian je znalazł. Znajdowało
się na obrzeżach Mayfield, w jednej z najbiedniejszych dzielnic, i istniało dopiero od kilku lat,
dlatego też musiało mi umknąć, kiedy szukałam Adriana. To przeoczenie chciałam szybko
nadrobić.
Zwlokłam się z łóżka, bolały mnie mięśnie, których istnienia do tej pory nie
podejrzewałam, i poszłam pod prysznic. Potem dałam znać Alizie, że pierwsze zajęcia dzisiaj
sobie odpuszczę i jedząc śniadanie, napisałam do Adriana poranną wiadomość: Jak tam, Łosiu,
dobrze spałeś? Mam jeszcze jeden żart dla ciebie. Co to jest: małe niebieskie i zjada kamienie?
Mały niebieski zjadacz kamieni.
Parsknęłam z rozbawieniem. Albo aplikacja z tymi żartami każdego dnia robi się coraz
dowcipniejsza, albo moje poczucie humoru powoli, ale nieubłaganie zbliża się do tego, które ma
Adrian.
Kiedy zjadłam musli, wybrałam się na południe miasta, nawigacja prowadziła mnie
prosto do Bright Canopy.
Centrum LGBTQ znajdowało się w starym zakładzie samochodowym. Otaczał je
zardzewiały metalowy płot. Było tam duże podwórko, które przechodziło w niewielki ogród,
z oponami samochodowymi w roli siedzisk. Samo centrum było parterowym budynkiem
z płaskim dachem. Jedna z bram, przez którą kiedyś wjeżdżały samochody, była otwarta, więc
można było zajrzeć do środka. Stały tam krzesła i fotele, piłkarzyki i stół do tenisa. Poza tym
regały z książkami i telewizor, teraz wyłączony, bo nie było nikogo, kto chciałby oglądać jakiś
program. Na ścianie wisiały liczne zdjęcia z najrozmaitszych imprez. Obejrzałam je z nadzieją,
że zobaczę gdzieś Adriana, choć miałam świadomość, że byłby to wielki przypadek. W końcu nie
mogły być zrobione wcześniej niż cztery miesiące temu.
– Dzień dobry. Mogę jakoś pomóc? – usłyszałam nagle jakiś ochrypły głos i drgnęłam ze
strachu. W takim skupieniu patrzyłam na zdjęcia, że nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje.
Odwróciłam się z przepraszającym uśmiechem i zobaczyłam ciepłe brązowe oczy.
– Dzień dobry – przywitałam się z kobietą, która właśnie do mnie podchodziła. Była
wysoka, miała długie ręce, elegancko falujące w rytmie kroków. Zatrzymała się przede mną. –
Mam taką nadzieję.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Kobieta wyciągnęła rękę na powitanie. – Jestem Samantha.
Ujęłam jej dłoń, zadziwiająco szorstką.
– Micah – przedstawiłam się i dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo ze
zdenerwowania spociły mi się palce. A jeśli to miejsce oznaczało koniec poszukiwań i ta kobieta
znała Adriana? Może tu był i za kilka chwil dowiem się, co się z nim działo w ostatnich
miesiącach. Z wrażenia ścisnął mi się żołądek, ale usiłowałam zachować spokój. Ile razy robiłam
sobie nadzieję, żeby po raz kolejny się rozczarować?
– Nie bój się – powiedziała Samantha, która najwyraźniej źle odczytała mój niepokój.
Uspokajająco pogłaskała wierzch mojej dłoni i jeszcze mocniej ją uścisnęła. – To bezpieczne
miejsce. Tutaj każdy może mówić otwarcie. Chcesz się czegoś napić?
Z trudem przełknęłam ślinę.
– Chętnie napiję się wody.
Samantha kiwnęła głową i zaprowadziła mnie do swojego biura. Między regałami
zapełnionymi niezliczoną liczbą segregatorów z kolorowymi etykietami też wisiały zdjęcia,
a także listy i rysunki.
Usiadłam na jednym z krzeseł przed biurkiem.
Samantha nalała z karafki wodę do szklanek i podała mi jedną. Zamiast jednak zająć
miejsce za stołem, usiadła na krześle przy mnie i wygładziła spódnicę.
– Co mogę dla ciebie zrobić, Micah?
– Jestem tu z powodu brata – przyznałam i zaczęłam opowiadać głuchym głosem,
zacinając si
ę.
Choć szukałam Adriana już w wielu miejscach, tylko niektórym ludziom opowiadałam
całą historię. Nie było łatwo mówić obcym o tym, co zaszło między nim a rodzicami, nawet
wtedy, gdy ktoś był tak pełen zrozumienia jak Samantha. Ciągle kiwała głową i słuchała mnie
uważnie, aż w końcu pokazałam jej zdjęcie Adriana.
Wzięła ode mnie telefon i uważnie wpatrywała się w ekran. Na jej czole pojawiła się
zmarszczka.
– Wydaje mi się, że go poznaję – powiedziała w końcu.
– Naprawdę? – Serce przestało mi na chwilę bić.
– Tak, ale nie potrafię go skojarzyć. – Przechyliła głowę. – Na pewno nie przychodzi tutaj
stale, tych ludzi znam wszystkich. Ale niektórzy chłopcy i dziewczyny zaglądają tutaj tylko raz
czy dwa. Ile ma lat?
– Osiemnaście – powiedziałam i dodałam zaraz: – Jesteśmy bliźniętami.
Samantha się uśmiechnęła.
– Szkoda, w takim razie nie będziemy mieć żadnych materiałów. Gdyby był