Book Read Free

Someone new

Page 45

by Laura Kneidl


  zatracić na zawsze.

  Kiedy podniósł rękę, zaschło mi w gardle i serce zaczęło bić szybciej. Złapał moją dłoń,

  zdjął ją ze swojego policzka i przytknął ją do ust. Delikatnie pocałował jej wnętrze.

  – Dziękuję – szepnął i puścił moje palce, by nachylić się i pocałować mnie w usta.

  Delikatnie. Delikatnie. Delikatnie. Nieskończenie delikatnie.

  Nie wiedziałam, dlaczego w moim gardle rośnie klucha. Z trudem przełknęłam ślinę

  i mocniej przycisnęłam wargi do ust Juliana.

  Puścił mnie i jeszcze raz głęboko spojrzał mi w oczy.

  – Chodźmy.

  Byliśmy ostatni, a przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy weszliśmy na cmentarz.

  Leżał w pięknym miejscu, był pełen zieleni, a mimo to przejrzysty. Przed małym kościołem,

  bardziej przypominającym kaplicę, znajdowało się tylko kilkadziesiąt grobów. W niektórych

  miejscach równe rzędy nagrobków przerywały drzewa, a na środku cmentarza szemrała fontanna.

  Szum wody zagłuszały jednak krople deszczu spadające na nasz parasol.

  Wzięłam Juliana pod rękę i razem zbliżyliśmy się do ubranych na czarno żałobników.

  Było około setki ludzi; stali stłoczeni i rozmawiali ściszonymi głosami. Niektórzy odwrócili się

  w naszym kierunku i patrzyli na nas zgaszonym wzrokiem, ale nikt nic nie powiedział. Ścisnęłam

  mocniej ramię Juliana. Może jednak się mylił i ci ludzie wcale go nie nienawidzili.

  Zatrzymaliśmy się w jednym z tylnych rzędów. Chciałam zaciągnąć Juliana do przodu,

  ostatecznie nie był jakimś znajomym Eddiego, tylko jego synem. Julian jednak przytrzymał mnie

  i w milczeniu pokręcił głową.

  Przed nami stała trzyosobowa rodzina z małym synkiem, może cztero- czy pięcioletnim,

  z naszej prawej strony stał jakiś czterdziesto-, pięćdziesięcioletni mężczyzna, przypuszczalnie

  przyjaciel ojca Juliana, a na lewo dwoje emerytów. Zobaczyli mnie i z szacunkiem kiwnęli

  głowami, choć żadne nie złożyło Julianowi kondolencji, co wydawało mi się dziwne.

  Niespokojnie przestępowałam z nogi na nogę. Zerknęłam na Juliana, który patrzył prosto

  przed siebie.

  – Wszystko w porządku?

  Lekko kiwnął głową i przesunął parasol w moją stronę. Nad rzędami żałobników uniósł

  się czyjś głos:

  – Droga rodzino, drodzy przyjaciele i znajomi Eduarda Brooka. Zebraliśmy się dziś, by

  wspólnie pożegnać tego niezwykłego człowieka…

  Wyciągnęłam szyję, próbując dostrzec księdza, ale zobaczyłam tylko głowy ludzi

  stojących przede mną, a to znaczyło, że z Julianem było podobnie. Przysunęłam się bliżej niego,

  wsunęłam rękę pod jego płaszcz i objęłam go w pasie. Powinien wiedzieć, że nie jest sam.

  – Eduard albo Eddie, jak większość z was go nazywała, zbyt wcześnie opuścił ten świat.

  Był kochającym mężem Lindy Brook i ojcem czarującej Sophii. Pasjonował się wędkarstwem

  i…

  Julian. A co z Julianem? Ze zdumieniem spojrzałam na niego z nadzieją, że nie

  dosłyszałam jego imienia. Kiedy jednak zobaczyłam jego twarz, nie miałam już wątpliwości, że

  po prostu go pominięto. Miał zaciśnięte zęby i tak napiętą szczękę, że musiało go to boleć.

  W osłupieniu zacisnęłam dłoń na jego koszuli. O ile szkoda mi było jego mamy, o tyle

  w tym momencie nie byłam w stanie jej współczuć. Jak mogła wyrzucić Juliana z życia jego

  ojca? Kto robi coś takiego? Niezależnie od tego, jak tragiczne były okoliczności śmierci Sophii,

  to przecież nie było tak, że Julian celowo przeżył, podczas gdy ona umarła.

  – Nie denerwuj się – szepnął mi do ucha.

  – Ale jestem zdenerwowana – syknęłam, może trochę za głośno, bo mężczyzna przede

  mną się odwrócił. – Nie mogą cię tak po prostu pomijać i udawać, że nie istniejesz. Przez

  osiemnaście lat mieszkałeś z tym człowiekiem w jednym domu. Wychowywał cię, świętował

  twoje urodziny. Jak twoja mama może to wszystko przekreślać? Jesteś jej jedyną rodziną…

  – Micah – przerwał mi Julian naglącym tonem.

  Najwyraźniej z każdym słowem mówiłam coraz głośniej. Już nie tylko mężczyzna przed

  nami mi się przyglądał. Również para staruszków i kilka innych osób zerkało na nas

  podejrzliwie. W ich spojrzeniach widziałam gniew i pogardę, tak jakbyśmy to my byli tymi,

  którzy powinni się wstydzić.

  Odwzajemniłam ich spojrzenia ponurym wzrokiem. W końcu nie obraziłam zmarłego,

  mówiłam tylko o jego żonie.

  Reszty mowy nie słyszałam, ale może to i lepiej. W zamian całkowicie skupiłam się na

  Julianie, próbowałam być przy nim i dać mu to, czego potrzebował. Czy było to objęcie, trochę

  dystansu, czy chusteczka, nawet jeśli w przeciwieństwie do całej reszty nie płakał. Widziałam,

  jak w jego oczach błyszczą łzy, ale nie uronił ani jednej. I sądząc po jego spiętej postawie, nie

  były to łzy smutku, tylko gniewu. Dlaczego namówiłam go na przyjazd tutaj? Naprawdę

  myślałam, że będzie to dla niego ostatnia szansa na pojednanie z ojcem, ale w tych

  okolicznościach było to niemożliwe. Powinnam była trzymać gębę na kłódkę.

  Kiedy ksiądz skończył mowę, spuszczono trumnę do ziemi. Grała cicha muzyka,

  a żałobnicy po kolei podchodzili, mruczeli słowa pożegnania i rzucali kwiaty do grobu. Płakali

  i siąkali nosami. Powinno mnie to wzruszyć, ale się nie rozpłakałam. Chciałam tylko pojechać

  z Julianem do motelu, wziąć go w ramiona i zapewnić, że ja nie wykreślę go ze swojego życia.

  Nigdy. Nieważne, co będzie za pięć, dziesięć czy piętnaście lat.

  – Chcesz przejść do przodu? – zapytałam go mimo to.

  Potrząsnął głową.

  – Chodźmy już.

  Nie miałam nic przeciwko. Wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer firmy

  taksówkarskiej, który zapisałam przed wyjazdem.

  – Będą za dziesięć minut – powiedziałam i wskazałam na drzewo oddalone od nas o kilka

  grobów. – Możemy tam poczekać.

  Drzewo miało wystarczająco gęstą koronę, by nie przepuszczać deszczu, który podczas

  pogrzebu zmienił się w mżawkę. Julian złożył parasol i podpierał się na nim jak na lasce.

  Żeby go zająć czymś innym, opowiedziałam mu o Alizie, która w przeciwieństwie do

  mnie zdała wszystkie egzaminy. I o Lilly, która świetnie poradziła sobie na egzaminie z matmy.

  Kiwał głową i wydawał jakieś pomruki, które chyba miały znaczyć, że mnie słucha, ale

  nie odrywał wzroku od ludzi zgromadzonych przy grobie. Dokładniej mówiąc od jednej osoby.

  Obserwował kobietę w średnim wieku. Dopiero teraz było ją widać, bo tłum się rozrzedził. Miała

  na sobie czarny płaszcz sięgający aż do kostek. Brązowe włosy były mokre od deszczu. Nie

  uśmiechała się i wyglądała starzej niż na zdjęciu w pokoju Juliana, ale rozpoznałam ją.

  – To ona?

  Kiwnął głową.

  – Jest ładna – stwierdziłam.

  Naprawdę taka była, a Julian był do niej bardziej podobny niż wynikało to z zdjęcia. Byli

  mniej więcej podobnego wzrostu i choć szczęka Juliana była wyraźnie mocniej zarysowana, to

  rysy twarzy mieli niemal identyczne. Byłam pewna, że gdyby jego mama się uśmiechnęła, to

  zdawałoby mi się, że uśmiecha się do mnie Julian. Teraz jednak całe jej ciało przepełnia
ł smutek.

  Miała zapuchnięte oczy, czerwony nos i zwieszone ramiona, jakby musiała dźwigać nieludzki

  ciężar. Z trudem rozpoznawałam w tej kobiecie oddalonej ode mnie tylko o kilka kroków

  potwora, który powiedział Julianowi te wszystkie ohydne rzeczy.

  Już miałam się odwrócić i zaproponować Julianowi, żebyśmy zaczekali na taksówkę na

  ulicy, gdy jego mama spojrzała w naszym kierunku.

  Omiotła nas wzrokiem.

  Julian milczał. Wstrzymał oddech i widziałam, jak zacisnął dłoń na rączce parasola.

  W tej samej chwili jego mama znowu odwróciła się w stronę księdza.

  Zmarszczyłam czoło. Dziwne. To, że po sześciu latach Debra nie poznała Juliana, niech

  będzie. Ale jego własna matka?

  Właśnie miałam go o to zapytać, gdy jeszcze raz się odwróciła. Tym razem dłużej na nas

  patrzyła, ale nadal nie ruszyła się z miejsca. W końcu skupiła się na księdzu, w żaden sposób nie

  zdradzając, że poznała Juliana.

  Mój pusty żołądek wariował. Próbowałam jakoś poradzić sobie z nieprzyjemnym

  narastającym uczuciem, ale nie dało się nic z tym zrobić, tkwiło w moim gardle jak wielka

  tabletka.

  – Julian? – Wyciągnęłam rękę spod jego płaszcza. – Czemu mama cię nie poznała?

  Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Oddech miał płytki i urywany.

  Czy to atak paniki?

  Spoglądałam to na niego, to na jego matkę. Usiłowałam zrozumieć, co tu się dzieje. Coś

  się nie zgadzało. I to bardzo.

  Nagle jego mama się odwróciła. Miała szeroko otwarte oczy. Wpatrywała się w Juliana

  i na jej twarzy widać było przerażenie.

  Julian zrobił się tak blady, jakby ktoś wbił mu nóż w serce. Oszołomiony zatoczył się do

  tyłu właśnie w tej samej chwili, gdy jego mama ruszyła z miejsca. Szła w naszą stronę, nie

  bacząc na deszcz i rozmiękłą ziemię. Miała rozwścieczone spojrzenie.

  – Julian? – szepnęłam niepewnie. Coś przeoczyłam. Nie wiedziałam tylko co. Moje myśli

  kierowały się fałszywymi drogowskazami i teraz nie wiedziałam już, gdzie jestem.

  Potrząsnął głową.

  – Przepraszam, Micah.

  – Za co?

  – Powinienem powiedzieć ci wcześniej.

  Poczułam jak ogarnia mnie panika. I nie pozbędę się jej, bo zaraz Julian wyzna mi coś, co

  strąci mnie w przepaść.

  – Co powinieneś mi powiedzieć wcześniej?

  – To… to zdjęcie w moim pokoju. Ta dziewczynka. To nie jest moja młodsza siostra. –

  Drżąc, złapał haust powietrza. – To ja. Jestem trans.

  Rozdział 33

  Nie mam pojęcia, co wyrażała wtedy moja twarz. Zdziwienie. Panikę. Szok. Poczucie

  zdrady, bo znowu okłamała mnie ukochana osoba? Dlaczego Julian wcześniej nie powiedział mi

  prawdy? Miałam mętlik w głowie. Jedna myśl goniła drugą i nie mogłam się od nich uwolnić.

  W pamięci przeglądałam wszystkie wspomnienia z Julianem i próbowałam znaleźć powiązania

  tam, gdzie wcześniej nie byłam w stanie ich zobaczyć.

  Jestem trans. Źle zinterpretowałam obraz. Blizny Juliana. Wypadek. Jego praca w Bright

  Canopy. Historia różowego misia. Zaplatanie warkoczy. Patrząc z perspektywy czasu, było wiele

  drobiazgów, które na to wskazywały. Drobiazgów które źle odczytałam. Julian nie jest tym, za

  kogo się podaje. Jak mogłam być tak ślepa? Julian był transseksualny.

  – Co ty tu robisz? – warknęła jego matka i stanęła przed synem. Spływające po

  policzkach czarne smugi z tuszu do rzęs i eyelinera zmieniły jej twarz w brzydką maskę. –

  Myślałam, że wyraziłam się wystarczająco jasno.

  Julian skamieniał i mocniej ścisnął parasol. Kostki na dłoni widać było teraz tak

  wyraźnie, że myślałam, że zaraz pęknie mu skóra.

  – Ja… chciałem się pożegnać z tatą – wyjąkał.

  – Tfu! – Linda splunęła mu pod nogi. – Eddie nie był twoim ojcem.

  Julian zbladł jeszcze bardziej.

  – Mamo…

  – Nie nazywaj mnie tak – ciągnęła dalej. Po policzkach płynęły jej łzy, w kącikach ust

  zebrała się ślina. – Ja nie mam syna. Słyszysz? Nie. Mam. Syna.

  Poczułam zimno na karku, ale nie odważyłam się poruszyć.

  – Mamo – błagał Julian. Jego usta zaczęły drżeć. – Pro… – Urwał nagle, kiedy matka

  uderzyła go w twarz. Głośne klaśnięcie odbiło się echem od nagrobków i odrzuciło głowę Juliana

  na bok.

  Z sykiem wciągnęłam powietrze i jak sparaliżowana czekałam na to, co się wydarzy.

  Julian podniósł głowę i potarł czerwony policzek. Kiedy spojrzał na mamę, nie wiadomo

  było, czy w jego spojrzeniu jest więcej wściekłości czy osłupienia.

  Wtedy podniosła na niego rękę drugi raz.

  Uchylił się, ale i tak go trafiła. Uderzenie było tak silne jak za pierwszym razem i gdy

  znów podniósł głowę, na jego ustach lśniła krew.

  Serce na chwilę mi stanęło, po czym obudziłam się z amoku.

  – Co to do diabła ma być? – Pociągnęłam Juliana ku sobie. Ostrożnie położyłam dłoń na

  jego nietkniętym policzku i przekręciłam jego głowę w moim kierunku. – Wszystko w porządku?

  Julian przytaknął, choć w żadnym razie nie wyglądał tak, jakby wszystko było z nim

  dobrze. Odłożył parasol i wierzchem dłoni wytarł sobie usta. Na ziemię kapała krew. Musiał

  sobie przygryźć policzek. Dłonie mu drżały, jakby był w szoku. Albo jakby się powstrzymywał

  przed zaatakowaniem własnej matki. Zrobiłam to za niego.

  – Co się z panią dzieje? – Wyciągnęłam chusteczkę z torebki i podałam ją Julianowi, nie

  spuszczając jego matki z oczu. Jak można uderzyć własne dziecko, w dodatku na pogrzebie jego

  ojca? Moi rodzice nigdy nie podnieśli na mnie ręki, i byłam pewna, że na Adriana też nie.

  – Co się ze mną dzieje? – zapytała tak rozwścieczona, że przez moment byłam

  przekonana, że mnie też spoliczkuje. – Pytanie powinno raczej brzmieć: Co się z nią dzieje? –

  znowu spojrzała na Juliana.

  Jego twarz zmieniała się z sekundy na sekundę i z trudem znosiłam ten widok. Nie

  z powodu krwi, tylko z powodu jego zrozpaczonych oczu. Mimo deszczu widziałam, że zaczął

  płakać. Łzy mieszały się z kroplami spadającymi z drzewa. I po raz pierwszy zobaczyłam w nim

  mężczyznę, do którego pasowało zdanie: Próbowałem to zrobić.

  Tylko jedno słowo wydobyło się z jego ust.

  – Dlaczego?

  – Dlaczego? – powtórzyła jego mama. Na jej szyi pojawiły się czerwone plamy. Na

  twarzy widać było wstręt. – Dlaczego? Bo przynosisz nam wstyd. Dlatego. Przyniosłeś tej

  rodzinie wstyd i rozczarowanie.

  Mogłam wręcz poczuć, jak Julian w moich ramionach robi się mniejszy, upokorzony

  przez kobietę, która dała mu życie. Z rozpaczą złapał mój pasek do sukienki, jakby tylko w ten

  sposób mógł się utrzymać na nogach.

  – Nie rozumiem, gdzie popełniliśmy błąd. Inaczej cię wychowaliśmy. Ale tobie nie

  przyszło do głowy nic lepszego niż wyprowadzić się i zrobić z siebie to. Spójrz tylko na siebie.

  Cieszę się, że Eddie już nie musi tego oglądać. Przynajmniej to zostało mu oszczędzone. Mam

  nadzieję, że jesteś zadowolona z tego, co zrobiłaś, Sophio.

  Odwróciłam się w jej kierunku.

  –
Niech się pani zamknie!

  Linda prychnęła pogardliwie.

  – Też coś! A ty na pewno jesteś jedną z nich.

  – I jestem z tego dumna – powiedziałam tylko po to, żeby ją zdenerwować.

  Nie rozumiałam jeszcze tego wszystkiego zbyt dobrze. Julian był Sophią? Muszę się

  dopiero przyzwyczaić do tej myśli. Oczywiście wiedziałam, że są ludzie, którzy nie identyfikują

  się z płcią przypisaną im po urodzeniu, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Julian może być

  jednym z nich. Jego przeszłość nie zmieniła jednak nic w osobie, którą był dla mnie dzisiaj.

  – Chodź, idziemy już stąd – powiedziałam do Juliana.

  Spojrzał na mnie. Zamrugał.

  – Mówisz poważnie?

  – Tak, chyba że chcesz tu jeszcze zostać?

  Potrząsnął głową i schylił się po leżący na ziemi parasol, po czym razem zrobiliśmy w tył

  zwrot.

  Za plecami słyszeliśmy jeszcze ciche przekleństwa mamy Juliana, słowa „zboczone”

  i „chore”. Ale nie chciało mi się już tego słuchać. Była tak samo zgorzkniała i przepełniona

 

‹ Prev