Post Mortem

Home > Mystery > Post Mortem > Page 7
Post Mortem Page 7

by Patricia Cornwell


  Chwilę później usłyszałam jego głos mówiący do Beckera: – Masz może zapasową kasetę w samochodzie?

  Odpowiedział Petersen, niewyraźnie, jakby płakał: – Mam kilka w sypialni, przyniosę.

  – Ojej – rozległ się chłodny głos Marino. – To szalenie uprzejme z twojej strony, Matt.

  Dwadzieścia minut później Matt Petersen zaczął opowiadać o tym, jak znalazł ciało swojej żony.

  Okropne było słyszeć to wszystko, lecz nie widzieć mówiącego. Nic nie zakłócało mojej uwagi, więc dałam się ponieść jego słowom, wspomnieniom, zabierającym mnie w mroczne zakamarki świata, którego nie chciałam oglądać.

  Taśma powoli się okręcała w magnetofonie.

  – …Uhm, nie, jestem tego pewien. Nie zadzwoniłem do niej przed wyjazdem, nigdy tego nie robiłem. Po prostu zaraz po próbie, gdy tylko zmyłem makijaż i zdjąłem kostium, wsiadłem do samochodu i pojechałem do Richmond. Było chyba około wpół do pierwszej w nocy. Bardzo się spieszyłem; nie widziałem się z nią cały tydzień. Koło drugiej zaparkowałem samochód przed domem. Pamiętam, że zdziwiłem się, bo wszystkie światła były zgaszone… pomyślałem, że Lori już poszła spać. Miała bardzo wyczerpujący plan zajęć: dwanaście godzin na dyżurze i dwadzieścia cztery wolne. Pracowała w piątek do północy, miała mieć wolną sobotę… dzisiaj. Jutro miała pracować od północy, do południa w poniedziałek. Wolny wtorek i znowu środa, od południa, do północy. Tak to szło… Otworzyłem drzwi frontowe i zapaliłem światło w salonie; wszystko wyglądało normalnie. Zwróciłem na to uwagę, choć przecież nie miałem żadnego powodu, by szukać dziwnych szczegółów. Pamiętam, że światło w korytarzu było wyłączone, a Lori zazwyczaj zostawiała je dla mnie zapalone… zawsze najpierw szedłem do sypialni. Jeżeli nie była zbyt zmęczona, a prawie nigdy nie była, siedzieliśmy w łóżku, pijąc wino i rozmawiając… często zasypialiśmy dopiero nad ranem, a potem, w sobotę, spaliśmy do południa… Pamiętam, że byłem zdziwiony… coś mnie rozpraszało. W sypialni… z początku prawie nic nie widziałem, bo światła… światła, rzecz jasna, były zgaszone. Ale czułem, że coś jest nie tak. Zupełnie tak, jakbym to wyczuł, zanim jeszcze zobaczyłem. Tak jak zwierzę instynktownie wyczuwa niebezpieczeństwo. I czułem coś dziwnego, co jeszcze potęgowało mój niepokój.

  Marino: – Co czułeś? Jakiś zapach?

  Cisza.

  – Usiłuję sobie przypomnieć. Ledwie zdawałem sobie z tego sprawę… ale niepokoił mnie. To był taki dziwny zapach… słodki, lecz jednocześnie jakby zepsuty. Bardzo dziwny.

  Marino: – Masz na myśli coś podobnego do zapachu ciała?

  – Podobny, ale nie do końca. Był taki jakby słodkawy. Nieprzyjemny. Trochę jak pot…

  Becker: – Czy przypominał może jakiś inny znany ci zapach?

  Chwila przerwy.

  – Nie, to nie było podobne do niczego, co kiedykolwiek wcześniej czułem. Był ledwie wyczuwalny, lecz odbierałem go wyraźnie, może dlatego, że było tak ciemno i nic nie widziałem… kiedy wszedłem do sypialni, przez kilka chwil też nic nie widziałem. W środku było bardzo cicho i spokojnie… pierwsze, co uderzyło w moje zmysły, to ten zastanawiający zapach. Przeszło mi przez myśl, zupełnie nie wiem dlaczego, że może Lori jadła coś w łóżku. Nie wiem… to pachniało jak wafle… albo syrop. Ona czasem miała takie napady… gdy była zdenerwowana albo smutna, zjadała niesamowite ilości słodyczy. Odkąd zacząłem jeździć na zajęcia do Charlottesville, przybrała sporo na wadze.

  Głos mu drżał coraz bardziej.

  – Ten zapach był taki dziwny… jakby choroby. Pomyślałem, że może źle się czuje i cały dzień spędziła w łóżku. To by wyjaśniało, dlaczego światła były zgaszone i dlaczego nie zaczekała na mnie z pójściem spać.

  Cisza.

  Marino: – I co się dalej działo, Matt?

  – Moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności, lecz nie rozumiałem tego, co zobaczyłem. Z mroku wyłoniło się łóżko, lecz to, w jaki sposób zwisała z niego kapa i pościel, zupełnie nie miało sensu. I ona. Leżała na górze, w przedziwnej pozycji, i kompletnie nic na sobie nie miała. Boże… Serce podeszło mi do gardła, zanim jeszcze zrozumiałem, co widzę. A kiedy włączyłem światło i zobaczyłem ją… krzyczałem, ale nie słyszałem własnego głosu. Zupełnie jakbym krzyczał tylko we własnym umyśle. Jakby mój mózg… zobaczyłem plamę na pościeli, czerwoną, i krew wypływającą z jej nosa i ust. Twarz… To nawet nie wyglądało jak ona. To nie była ona, tylko ktoś inny. Jakiś żart, koszmarny dowcip. To nie wyglądało jak moja Lori…

  Marino: – I co było dalej, Matt? Czy dotykałeś jej, czy poruszyłeś cokolwiek w tym pokoju?

  Długa chwila ciszy, podczas której słychać było tylko gwałtowny, urywany oddech Petersena.

  – Nie. To znaczy, tak. Dotknąłem jej. Nie myślałem o tym, co robię, tylko jej dotknąłem… jej ręki, ramienia. Nie pamiętam. Była jeszcze ciepła. Ale gdy usiłowałem wyczuć puls, zupełnie nie mogłem znaleźć nadgarstków… bo leżała na nich. Były pod jej plecami, związane… Zacząłem dotykać jej szyi i wtedy zauważyłem kabel. Chyba usiłowałem sprawdzić, czy jej serce bije, ale nie pamiętam. Wiedziałem… wiedziałem, że nie żyje. Wyglądała… jakby już była martwa. Pobiegłem do kuchni i zadzwoniłem, ale nie pamiętam, co powiedziałem… nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak wykręciłem dobry numer. Wiem jednak, że zadzwoniłem na policję, a potem zacząłem przechadzać się po kuchni… chodziłem tam i z powrotem. W końcu wróciłem do sypialni. Oparłem się o ścianę, płakałem i mówiłem do niej. Po prostu mówiłem do niej, dopóki nie przyjechała policja. Powtarzałem jej, że to nie może być prawda. Podchodziłem do niej i znowu wycofywałem się pod drzwi, błagając ją, by to nie była prawda. Czekałem, aż ktoś wreszcie przyjedzie mi na pomoc, ale to trwało całą wieczność…

  Marino: – Jeżeli chodzi o te kable, którymi była związana… Czy ruszałeś je? Czy dotykałeś jeszcze czegoś w tym pokoju? Pamiętasz?

  – Nie. To znaczy nawet jeżeli czegoś dotknąłem, to nie pamiętam. Ale chyba nie. Coś mnie przed tym powstrzymywało. Chciałem ją okryć, lecz coś mnie powstrzymało. Coś mi powiedziało, że lepiej będzie, jeżeli nie będę jej dotykać.

  Marino: – Masz w domu nóż?

  Cisza.

  Marino: – Pytałem cię o nóż, Matt. Znaleźliśmy nóż myśliwski, taki z kompasem i schowkiem na zapałki.

  Zdziwienie: – Och. Taak. Kupiłem go kilka lat temu. To był jeden z tych noży, które można zamówić z katalogu… kosztował pięć dziewięćdziesiąt pięć czy coś takiego. Kiedyś chodziłem po górach i zabierałem go ze sobą na te wyprawy. Był bardzo poręczny… te zapałki, żyłka z haczykiem na ryby… i w ogóle.

  Marino: – Gdzie go ostatni raz widziałeś?

  – Na biurku. Leżał na biurku… wydaje mi się, że Lori otwierała nim listy. Nie mam pojęcia… wiem tylko, że leżał tam już od wielu miesięcy. Może lepiej się czuła, gdy miała go pod ręką… Bała się spać sama w pustym domu… chciałem kupić psa, ale była uczulona na sierść.

  Marino: – Jeżeli dobrze słyszę, Matt, to mówisz mi, że nóż leżał na biurku, gdy go ostatni raz widziałeś. Kiedy to było? W zeszłą sobotę albo niedzielę, gdy byłeś w domu na weekend… kiedy wymieniałeś siatkę w oknie w łazience, tak?

  Brak odpowiedzi.

  Marino: – Czy znasz jakiś powód, dla którego twoja żona mogłaby przenieść nóż gdzie indziej, na przykład do komody? Czy robiła kiedyś coś podobnego w przeszłości?

  – Nie sądzę. Od wielu miesięcy leżał na biurku przy lampie.

  Marino: – A możesz nam wyjaśnić, dlaczego znaleźliśmy go pod jakimiś swetrami w szufladzie komody, obok pudełka z kondomami? Podejrzewam, że to była twoja szuflada, tak?

  Cisza.

  – Nie, nie potrafię tego wyjaśnić. Tam właśnie go znaleźliście?

  Marino: – Taak.

  – Kondomy… mój Boże, leżały tam już od bardzo dawna. – Usłyszałam śmiech,
bez cienia wesołości. – Używaliśmy ich, zanim Lori przeszła na pigułki.

  Marino: – Jesteś tego pewien?

  – Oczywiście, że jestem pewien. Zaczęła brać pigułki jakieś trzy miesiące po naszym ślubie. Pobraliśmy się, zanim się tu przeprowadziliśmy… mniej niż dwa lata temu.

  Marino: – Posłuchaj, Matt… muszę ci zadać parę osobistych pytań i chcę, byś wiedział, że nie wsadzam nosa w nie swoje sprawy ani nie staram się ciebie wprawić w zakłopotanie. Mam powody, by je zadawać… dla twojego dobra musimy ustalić kilka rzeczy, okay?

  Cisza.

  Usłyszałam trzask zapalniczki, a potem znowu głos Marino:

  – No, dobrze. Jeżeli chodzi o kondomy… czy miałeś jakieś związki z kobietami? Chodzi mi o skoki w bok? Romanse?

  – Oczywiście, że nie.

  Marino: – Cały tydzień nie było cię w mieście, mieszkałeś na uczelni. Ja na twoim miejscu miałbym ochotę…

  – Ale ja nie. Lori była dla mnie wszystkim. Nigdy jej nie zdradzałem.

  Marino: – Nie podobała ci się żadna z dziewcząt, z którymi grałeś w przedstawieniu?

  – Nie.

  Marino: – Widzisz, chodzi mi o to, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy mamy małe grzeszki na sumieniu. Jesteś przystojny… Kobiety pewnie rzucały ci się na szyję. Kto mógłby mieć do ciebie pretensje, gdybyś skorzystał z okazji? Ale jeżeli się z kimś spotykałeś, musimy o tym wiedzieć. To mogłoby mieć jakiś związek z tą sprawą…

  Nieomal niesłyszalnie: – Nie. Powiedziałem już przecież, że nie. Nie ma żadnego związku, chyba że mnie o coś oskarżacie.

  Becker: – Nikt cię o nic nie oskarża, Matt.

  Odgłos czegoś przesuwanego po blacie stołu; pewnie popielniczki.

  I znowu Marino: – Kiedy ostatni raz kochałeś się z żoną, Matt?

  Cisza.

  – Jezu Chryste. – Głos Petersena drżał bardzo wyraźnie.

  Marino: – Wiemy, że to twoja prywatna sprawa… ale musisz nam powiedzieć. Mamy swoje powody.

  – W niedzielę rano. Tydzień temu. Marino: – Wiesz, że musimy przeprowadzić całą serię testów. Patolodzy będą badać próbki krwi i wszystkiego innego, byśmy mogli je porównać. Potrzebujemy próbek twojej krwi i chcielibyśmy zdjąć ci odciski palców, żebyśmy potem mogli spokojnie rozdzielić, co należy do ciebie, co do niej, a co do…

  Taśma skończyła się raptownie. Zamrugałam gwałtownie powiekami i usiłowałam skupić wzrok na Marino. Sięgnął do magnetofonu, wyłączył go i wsadził kasety do kieszeni.

  – Po tym zabraliśmy go do szpitala i pobraliśmy próbki. Podejrzewam, że w tej chwili Betty przeprowadza testy.

  Skinęłam głową i zerknęłam na zegar wiszący na ścianie; było już prawie południe. Źle się czułam.

  – Niezłe, co? – Marino stłumił ziewnięcie. – Słyszałaś? Mówię ci, że ten facet to świr. Chodzi mi o to, że każdy gość, który potrafi mówić o takich rzeczach z takim spokojem, musi być świrnięty. Zazwyczaj, po znalezieniu ciała, ludzie niewiele mówią, tylko wpatrują się w sufit… A on terkotałby do Bożego Narodzenia, gdybym mu nie przerwał. Mnóstwo gładkich słówek i dramatu… Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to on jest trefny. Facet jest tak popieprzony, że aż mnie to przeraża.

  Zdjęłam okulary i rozmasowałam skronie. Bolała mnie głowa, a mięśnie karku wydawały się nieco za krótkie. Jedwabna bluzka, którą miałam na sobie pod laboratoryjnym fartuchem, była już przepocona. Miałam tak dość wszystkiego, że chętnie wyrzuciłabym Marino za drzwi, podparła się rękoma i zasnęła na biurku.

  – Jego świat składa się ze słów, Marino – powiedziałam spokojnie. – Artysta namalowałby ci obraz; Matt zrobił to za pomocą słów. On tak właśnie żyje, tak wyraża swe emocje… poprzez odpowiednio dobrane słowa. Dla ludzi takich jak on myśli i słowa są ze sobą nieodwracalnie powiązane.

  Włożyłam z powrotem okulary i spojrzałam na Marino; patrzył na mnie ze zdumieniem wypisanym na mięsistej, zaczerwienionej twarzy.

  – A co z tym kawałkiem o nożu, pani doktor? Na ostrzu są jego odciski palców, choć twierdzi, że to jego żona używała go od miesięcy. Na rękojeści znaleźliśmy tę samą świecącą substancję, którą miał na rękach. Ponadto nóż znajdował się w jego szufladzie w komodzie, zupełnie jakby ktoś go tam schował. Czy to cię nie zastanawia?

  – Uważam, że jest prawdopodobne, by nóż znajdował się na biurku Lori, tak jak on twierdzi. Możliwe, że używała go bardzo rzadko, a otwierając listy, wcale nie musiała dotykać ostrza. – Widziałam to przed oczyma tak wyraźnie, że nieomal byłam pewna, tak właśnie to wyglądało. – Uważam, że jest bardzo prawdopodobne, iż morderca zobaczył nóż leżący na blacie i użył go…

  – Dlaczego?

  – A dlaczego nie? – spytałam. Wzruszył ramionami. Zasugerowałam: – Może po to, byśmy mieli się nad czym zastanawiać. Może z czystej perwersji. Przecież nie mamy zielonego pojęcia, co się tam wydarzyło. Mógł ją zapytać o ten nóż… mógł ją nim terroryzować i dręczyć… wszak broń należała do jej męża. Jeżeli z nim rozmawiała, a przypuszczam, że tak właśnie było, sama mogła mu o tym powiedzieć. Drań mógł pomyśleć: „Posłużę się nim, a potem wrzucę go do komody, gdzie policja na pewno go znajdzie”. Z drugiej strony, równie dobrze mógł wcale o tym nie myśleć. Może jego powody były czysto utylitarne? Innymi słowy, może nóż Petersena był większy od tego, który morderca przyniósł ze sobą? Wpadł mu w oko, spodobał się, lecz po użyciu nie chciał go brać ze sobą, więc ukrył w szufladzie?

  – Albo może to jednak Matt ją załatwił? – odparł sztywno Marino.

  – Matt? Zastanów się nad tym. Czy mąż mógłby związać i zgwałcić żonę? Czy mógłby złamać jej żebra i palce? Czy mógłby powoli ją zadusić? Lori była kimś, kogo kochał. Spał z nią, jadł, rozmawiał, żył z nią pod jednym dachem. Była dla niego osobą, sierżancie, a nie zdepersonalizowanym obiektem pożądania. I jak chcesz połączyć zabójstwo żony z trzema pierwszymi ofiarami?

  Marino najwyraźniej już wcześniej się nad tym zastanawiał.

  – Pierwsze trzy morderstwa zostały popełnione tuż po północy, w nocy z piątku na sobotę, czyli mniej więcej w czasie, gdy Matt wracał do domu z Charlottesville. Może żona zaczęła go podejrzewać z jakiegoś powodu i postanowił ją załatwić? A może zabił ją w ten sposób, by upozorować kolejną robotę seryjnego mordercy? Albo może to ją chciał zabić przede wszystkim, a trzy pierwsze zaszlachtował po to, byśmy sądzili, że to seryjna robota jakiegoś anonimowego zabójcy?

  – Wspaniały spisek rodem z powieści Agathy Christie. – Odsunęłam się od biurka i wstałam z fotela. – Ale jak zapewne wiesz, w prawdziwym życiu morderstwa są zazwyczaj przygnębiająco proste. Uważam, że te uduszenia także są proste. Są dokładnie tym, czym się wydają: anonimowymi zabójstwami popełnianymi na chybił trafił przez kogoś, kto dostatecznie długo śledzi swe ofiary, by się przekonać, że mieszkają same, i uderzyć w odpowiednim momencie.

  Marino także się podniósł.

  – Taak, ale w prawdziwym życiu, doktor Scarpetta, ciała nie mają na sobie dziwacznych błyszczących gwiazdeczek, całkiem przypadkiem pasujących do błyszczącego świństwa, jakie znaleźliśmy na rękach męża, który znalazł ciało swej żony i zostawił odciski palców w całym pokoju. W prawdziwym życiu ofiary nie mają za mężów lalusiowatych aktorów, którzy piszą dysertacje o przemocy, seksie, kanibalizmie i pedałach. Ot co.

  – A ten zapach, o którym wspomniał Petersen? – spytałam spokojnie. – Czy gdy pojawiłeś się na miejscu, poczułeś coś podobnego?

  – Nie. Zupełnie nic nie czułem. Prawdę mówiąc, coś mi się zdaje, że on poczuł tylko płyn nasienny i nic więcej.

  – A może sobie przypominasz, czy przy poprzednich zabójstwach ktoś wspominał coś o dziwacznym zapachu?

  – Nie, łaskawa pani. A to tylko potwierdza moje podejrzenia, że albo Mattowi się przywidziało, albo zmyślił to sobie, by zmylić
tropy.

  Wtedy coś sobie uświadomiłam.

  – Ale przecież w trzech pierwszych sprawach ciała nie zostały znalezione tak szybko… w każdym przypadku upłynęło co najmniej dwanaście godzin.

  Marino zatrzymał się w drzwiach, a na jego twarzy zagościło zdumienie.

  – Chcesz powiedzieć, że Matt wszedł do domu zaraz po tym, jak morderca wyszedł, i że drań ma jakiś charakterystyczny zapach ciała?

  – Mówię tylko, że to prawdopodobne.

  Skrzywił się ze złością, a gdy szedł już korytarzem, usłyszałam, jak mruczy pod nosem:

  – Niech szlag trafi baby…

  Rozdział piąty

  Centrum handlowe Marketplace na Sixth Street jest jedną tych dużych, słonecznych budowli ze stali i szkła, znajdujących się na północnym krańcu handlowej dzielnicy Richmond. Rzadko mogłam wyrwać się gdzieś na lunch, a tego popołudnia z całą pewnością nie miałam czasu na zbytnie luksusy. Byłam umówiona na spotkanie za niecałą godzinę, w kostnicy czekały na mnie dwa przypadki nagłych zgonów i jeden samobójca, lecz musiałam się odprężyć.

  Marino działał mi na nerwy; jego stosunek do mnie przypominał mi czasy akademii medycznej.

  Byłam jedną z czterech kobiet w mojej grupie na zajęciach w Akademii Medycznej Hopkinsa. Z początku nie mogłam zrozumieć, co się dzieje; nagłe skrzypienie krzeseł i głośne przekładanie papierów, gdy profesor wzywał mnie do odpowiedzi, nie były przypadkowe. Gdy zeszłoroczne testy z egzaminów krążyły po wydziale, jakoś nigdy nie trafiały w moje ręce. Wymówki – „Nie dasz rady odczytać mojego pisma” czy „Ktoś inny w tej chwili pożyczył moje notatki” – były zbyt uniwersalne, gdy chodziłam od studenta do studenta przy tych kilku nieczęstych okazjach, kiedy nie uczestniczyłam w wykładzie i chciałam przepisać czyjeś notatki. Byłam tylko małym robaczkiem usiłującym dać sobie radę we wspaniale zorganizowanej sieci męskich szowinistów, którzy mogli mnie tolerować, lecz nigdy do końca nie zaakceptowali.

 

‹ Prev